Moja Odyseja Olsztyńska
„Mistrzostwo Świata” Tomasza Białkowskiego to opowieść o jednym dniu z życia nieudacznika, ale o dniu niezwykłym. Bohater właśnie kończy trzydzieści lat, a polska drużyna piłkarska stoi przed pojedynkiem z Niemcami. Emocje gwarantowane (jakże aktualnie...), bo wiadomo - mecz z Niemcami to wielka rzecz. Naród napala się całymi godzinami, po czym balonik emocji, zamiast z hukiem, pęka niczym przejrzała purchawka, wydając z siebie niewyraźnie prrr...
Dodatkowo naszego bohatera czeka tego dnia ekscytująca przygoda seksualna. Przynajmniej tak sobie obiecuje, chociaż zgodnie z prawem powieści do purchawki ogólnonarodowej paralelnie powinna „purchnąć” osobista, więc z góry mówię, że z przygody nici.
Seksualnej, bo inne są, a jakże!
Zaczyna się niewinnie. Poranek w piwnicy służącej za mieszkanie, piłkarską atmosferę podkręca radiowy spiker. Nakłada się koszulkę i wychodzi się z domu, w tak zwanym międzyczasie, czy też międzywersie, opowiada się o tym, jak się nie zostało poetą. A potem wsiada się do autobusu linii numer sześć i w drodze snuje opowieści o sobie i swoim mieście. Olsztyńskie ulice są tu przestrzenią wielowarstwową, jak na geologicznym przekroju widzimy kolejne etapy splątanej historii miasta. Przechodnie i pasażerowie tworzą barwny magazyn osobliwości. Zza szyb autobusu patrzymy na dzieciństwo z przełomu komunizmu i wczesnego kapitalizmu, historie szkolne, jakimś cudem skończone studia, próbę ucieczki „za chlebem” do niemieckiego Eldorado, oraz żałosną klęskę młodzieńczych, pozytywistycznych ideałów. Całość tworzy obraz współczesności, z portretem trzydziestolatka w roli głównej, który ze stanu wojennego pamięta złamany nóż, kulig na wojskowym paliwie z czołgiem na czele oraz nocną jazdę do szpitala, o którego randze świadczy tylko gatunek wypitego przez lekarzy alkoholu.
Białkowski jest mistrzem demaskowania, na każdym kroku odkrywa drugie dno rzeczywistości. Plac Wolności okazuje się placem Adolfa Hitlera, a ulica Piłsudskiego - pogromcy czerwonych - ulicą tychże czerwonych zwycięstwa. Pomnik wdzięczności Armii Czerwonej powstaje z fragmentów Mauzoleum Hindenburga, zbudowanego na cześć zwycięstwa generała nad armią rosyjską (!) pod Tannenbergiem, by zamazać pamięć o wcześniejszej porażce pod Tannenbergiem, zwanym też Grunwaldem. Forma przechodzi w inną formę, a „marmurowe lego można przestawiać w nieskończoność, bo ruch być musi”.
Rentgenowskie oko narratora nie omija ludzi - nauczycielka ukrywa masochistyczne skłonności, a nienabromowany żołnierz fascynacje homoseksualne. Bohaterowie wojenni są nimi tylko dlatego, że walczyli z właściwym najeźdźcą, a herosi stanu wojennego sami już nie wiedzą, kto ich bił i na jakiej ulicy.
Wszystko opowiedziane z kąśliwą ironią i okraszone humorem doprowadzającym do napadów obłąkańczego chichotu, niezależnie od miejsca lektury - zdarzyło mi się nawet w autobusie linii numer sześć.
Sylwia Białecka – bibliotekarz WBP