powiat działdowski

Kucharska Daria

Przygody Tomka na Ziemi Działdowskiej

Nie przypuszczałem, że moje z początku nudne wakacje tak ciekawie się zakończą.

Przyjechałem do Warszawy, do moich kuzynów. Niestety ciocia i wujek pracowali do późna, a Irena, Zbyszek i Witek ciągle siedzieli w domu i grali na komputerze. Chodziłem więc sam po ulicach i myślałem jak tu jest nudno w tej Warszawie. Przyzwyczaiłem się do szerokiej przestrzeni trawiastych stepów, do pełnej tajemniczych szmerów dżungli, do spienionej wody oceanów, do poczucia swobody w podróży, a tu nagle ograniczają mnie wąskie, wybrukowane uliczki, wysokie wieżowce, pędzące szybko samochody. Teraz dziwię się jak ja kiedyś mogłem żyć w tym zgiełku i hałasie stolicy.

Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu zastałem swoich kuzynów bardzo zdenerwowanych i zaciekawionych.

- Wreszcie jesteś – zawołała Irka. – Nie mogliśmy się Ciebie doczekać.

- A, cóż się takiego stało, że czekaliście – odpowiedziałem.

- Przyszedł list od Marcina. To jest nasz daleki kuzyn z Działdowa.

- To co w tym takiego ciekawego? – spytałem zdziwiony.

- On do nas prawie nigdy nie pisze – powiedział Zbyszek.

- Ten list jest do Ciebie – dodał Witek.

Wziąłem od nich list. Był on normalny, taki jak każdy inny. Poszedłem z nim do pokoju, na złość moim kuzynom. W liście Marcin napisał, że dowiedział się o moim przyjeździe i pomyślał sobie, że w Warszawie będę się nudził, więc zaprasza mnie do siebie. Marcin napisał, że wie o moim zamiłowaniu do jazdy konnej, on też lubi jeździć konno, a w okolicy Działdowa, w Malinowie i w Filicach można skorzystać z takiej atrakcji. Pomyślałem, że miło by było przejechać się pociągiem, poznać jeszcze jednego kuzyna. Poza tym Działdowo jest małym miastem, na pewno będzie tam spokojniej niż w Warszawie. Niezwłocznie zabrałem się do napisania odpowiedzi. Wziąłem kartkę i napisałem, że chętnie przyjadę, i że mam nadzieję, iż Marcin pokaże mi miasto i okolice.

Tydzień później, w południe, wysiadłem z pociągu na dworcu w Działdowie. Na peronie zobaczyłem chłopaka o brązowych włosach. Iskierki błyszczące w jego błękitnych oczach obiecywały, że on tak jak ja lubi przygody. Marcin od razu mnie rozpoznał. Ja jego również. Wysłał mi swoje zdjęcie, tak jak ja jemu. Podszedł do mnie i od razu zaczęliśmy rozmawiać. Mieliśmy wspólne zainteresowania: jazda konna i strzelanie. (Marcin już od dawna chodził do klubu strzeleckiego). Zaprzyjaźniliśmy się już podczas pierwszego dnia.

W domu Marcin przedstawił mnie cioci Joli i wujkowi Stefanowi. Bardzo się ucieszyłem, gdy okazało się, że ich dom stoi na obrzeżach miasta i jest tam dużo przestrzeni ponieważ ciocia i wujek mają bardzo duży ogród. Z okien ich domu widać było las, który zachęcał do wariackich wspinaczek na drzewa, szaleństw wśród trawy, do podchodów indiańskich i budowania domków na drzewach. Jednym słowem – wymarzone miejsce dla uwielbiających przygody rozbieganych chłopaków. W tym małym miasteczku czułem się jak na jednej z wypraw z moim tatą i jego przyjaciółmi.

Następnego dnia Marcin pokazał mi Działdowo. Był bardzo dumny ze swojego miasta, ciekawie opowiadał o jego zabytkach. Byłem zdziwiony jego ogromną wiedzą. Po południu Marcin zaprowadził mnie do Malinowa. Była tam stadnina koni. Przejechaliśmy się konno po okolicach stadniny. Niestety na dłuższą wycieczkę nie było czasu.

Następnego ranka obudził mnie zapach kawy zbożowej i pogwizdywanie kuzyna.

- Wstawaj śpiochu! – zawołał Marcin z kuchni – zjedz śniadanie, ja już kończę robić kanapki.

- A gdzie się wybieramy? – spytałem zaspany.

- Jak to gdzie?! Obiecałem Ci wycieczkę konną po okolicy, prawda? Myślisz, że to wczorajsze pół godziny wystarczy!

- Już się ubieram, za pięć minut będę gotowy – odpowiedziałem i pobiegłem szybko się ubrać.

Wyruszyliśmy ze stadniny w Malinowie piaszczystą drogą, przebiegającą obok ślicznej leśniczówki urządzonej w stylu domku myśliwskiego. Następnie wjechaliśmy w las i mało uczęszczanymi ścieżkami podążaliśmy wciąż pod górę. Wreszcie dotarliśmy do celu – małej, zniszczonej wieży, mieszczącej się na niewielkim, zalesionym wzniesieniu. Marcin opowiedział mi, że to miejsce nazywa się Lisią Górą. A ruiny wieży, to stary pomnik ku czci żołnierzy poległych w czasie I Wojny Światowej. Podziwiałem ciszę i piękno tego miejsca, niemalże zapomnianego przez ludzi, w którym przyroda przejmowała już władzę nad dziełem ludzkich rak. Piękne stare klony, lipy i dęby szumiały majestatycznie w delikatnych podmuchach wiatru, a słońce rzucało delikatne rozbłyski światła przez firanki młodych zielonych liści. Gdzieś w gałęziach nad naszymi głowami przemknęła cicho wiewiórka. Usiadła na gałęzi naprzeciw nas i zaczęła coś jeść. Przekrzywiała przy tym śmiesznie łepek, jakby chciała nas też zachęcić do jedzenia. Usiedliśmy więc pod pomnikiem i zjedliśmy drugie śniadanie z naszą towarzyszką, po czym wyruszyliśmy w dalsza drogę.

Spędziliśmy cały dzień jeżdżąc po okolicznych lasach. Pojechaliśmy też do Komornik, wioski znajdującej się po drugiej stronie Działdowa. Trochę się zdziwiłem, kiedy Marcin powiedział mi, że można objechać niemal całe miasto naokoło prawie nie wyjeżdżając z lasu. Zobaczyłem tam pomnik w kształcie reki wystającej spod ziemi. Marcin opowiedział mi, że mieszkańcy okolic nazywają ten pomnik „Łapą”. Został on postawiony ku czci pomordowanych w działdowskim obozie za czasów okupacji niemieckiej. Ale miejscowi uważają, że stoi w miejscu, gdzie skazańców zakopano żywcem i jednemu z nich udało się wystawić nad ziemie tylko rękę.

Musieliśmy już odprowadzić konie. Marcin oznajmił, że jutro pojedziemy z jego tatą zwiedzać Nidzicę, a zwłaszcza tamtejszy zamek krzyżacki. Bardzo mi się tam podobało, zamek był ładnie odnowiony, znajdowała się w nim restauracja i można było obejrzeć teren zamku i podzamcze. Podczas naszego pobytu trwał tam remont dwóch wież. Dowiedzieliśmy się wtedy, że prawdziwą przygodę z dzikimi, rozwścieczonymi bestiami można przeżyć nawet w małej miejscowości na Mazurach, a nie tylko w tropikalnej dżungli Ameryki. Jeden z robotników opowiedział nam, że podczas remontu musieli zdjąć stary parapet. Kiedy wreszcie z trudem go oderwali od ściany, okazało się, że znajduje się pod nim barć dzikich pszczół. Wszyscy pracujący tam w jednej chwili rozbiegli się po całym terenie, uciekając przed rozwścieczonymi pszczołami. Kiedy udało im się już przed nimi obronić odkryli, że zostawiły po sobie plastry pysznego miodu. Pokazano nam znajdująca się w remoncie wieżę, kiedy weszliśmy do pomieszczenia akurat wybijano w ścianie dziurę. Okazało się, że za tą ścianą znajdują się średniowieczne spiralne schody wiodące na szczyt wieży. Od razu chcieliśmy wbiec na nie i poczuć się jak średniowieczni rycerze. Niestety, robotnicy nam nie pozwolili, schody były jeszcze nie zbadane i wbieganie po nich mogłoby okazać się dla nas groźne. Jeśli udałoby się je odremontować będą na pewno atrakcją turystyczną.

Wieczorem, gdy kładłem się do łóżka, rozmyślałem o tym, jaki jestem szczęśliwy, że zdecydowałem się odwiedzić Marcina. Pomyślałem o tym, co mówił wujek Stefan, że możemy zwiedzić zamek działdowski, Park Krajobrazowy, pola grunwaldzkie. Myślałem o jeziorach, po których będziemy pływali, o obietnicy Marcina, że popływamy na żaglówce u jego przyjaciela w Węgorzewie. Te miłe myśli i wrażenia po pobycie na zamku sprawiły, że spałem jak nigdy w życiu.

Przebudziłem się cudownie wyspany i wypoczęty. Leżałem przez chwilę w łóżku i zastanawiałem się co będziemy dziś robić. Okazało się, że idziemy do Parku Krajobrazowego. Do Lidzbarka zawiózł nas kolega wujka Stefana, bardzo miły pan Wojtek. Całą drogę opowiadał nam różne dowcipy. Wysadził nas na rynku w Lidzbarku, życząc nam miłej wyprawy. Wyruszyliśmy w świetnych humorach.

Po drodze zastanawialiśmy się czy iść z przewodnikiem, czy też sami. Zdecydowaliśmy się zwiedzać park bez przewodnika, bo wtedy można iść ile się chce i gdzie się chce. Podczas spaceru pokazywałem Marcinowi jak tropić różne zwierzęta, jak rozpoznawać je po wydawanych dźwiękach i wyglądzie. Opowiadałem mu jak polują na różne zwierzęta w tych miejscach, które odwiedziłem. Pokazałem jak rozróżniać gatunki drzew i jak określić kierunki świata w lesie. Opowiedziałem mu również niektóre ciekawsze przygody, które spotkały mnie i moich towarzyszy w czasie wypraw.

Wychodziliśmy z parku bardzo zmęczeni, ale zadowoleni i weseli. Zaproponowałem, aby następnego dnia jechać nad jezioro, gdyż pogoda była przepiękna. Niestety, Marcin powiedział, że najpierw zwiedzimy zamek w Działdowie, gdyż jest to jedyne miejsce w tym mieście, którego jeszcze nie widziałem. Poza tym wujek, który pracuje w zamku, bardzo serdecznie nas tam zapraszał. Uznałem, że jezioro musi poczekać i następnego dnia wyruszyliśmy na zamek.

Zamek zrobił na mnie ogromne wrażenie. Najpierw podeszliśmy do niego od strony odremontowanej, znajduje się tam siedziba Urzędu Miasta Działdowo, w którym pracuje wujek Stefan. Oprowadził nas po nowocześnie urządzonych biurach. Było tam czysto i schludnie, ale my woleliśmy tajemnicze komnaty starej części zamku pochodzącej z czasów krzyżackich. Uprosiliśmy wujka, aby pozwolił nam obejrzeć starą część zamku. Tata Marcina poprosił kolegę, żeby oprowadził nas po zamku i opowiedział nam jego historię. Na początku chodziliśmy od jednej komnaty do drugiej i słuchaliśmy wykładu o architekturze i przeznaczeniu poszczególnych sal. Kiedy już znudziliśmy się tradycyjnym zwiedzaniem i zastanawialiśmy się jak po cichu wymknąć się naszemu przewodnikowi zauważyłem ukryte we wnęce małe drzwi. Podeszliśmy do nich po cichu i zauważyliśmy, że są lekko uchylone. Marcin lekko je popchnął, zobaczyliśmy za nimi zasnuty pajęczynami korytarz, przeszliśmy tym korytarzem do końca i weszliśmy do małej komnaty. Przechodziliśmy przy ścianach i dotykaliśmy wilgotnych murów. W pewnym momencie Marcin oparł się o ścianę i usłyszeliśmy jakieś dziwne dźwięki. Przypominały one szuranie, zgrzyty i skrzypienie. Wystraszony Marcin odskoczył od ściany i zobaczyliśmy jak fragment ściany przesuwa się w bok. Weszliśmy do wąskiego korytarza. Był niski i ciemny. Szliśmy po omacku. Kiedy nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyliśmy zarys drzwi. Popchnąłem je, otworzyły się ze zgrzytem. Okazało się, że prowadziły do małego pomieszczenia. Pod ścianami zauważyliśmy coś, co przypominało szafy i skrzynie. Na środku zobaczyliśmy zarys stołu.

- Ciekawe, co to za pomieszczenie? – po cichu powiedział Marcin

- Nie wiem - odpowiedziałem – jest za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć.

- Przydałoby nam się jakieś światło. Jak myślisz, Tomek, co może być w tych szafach i skrzyniach? Może odkryliśmy jakieś skarby? – zawołał z entuzjazmem Marcin.

Ponieważ nie mieliśmy latarki, wróciliśmy do komnaty, z której wyruszyliśmy. Zobaczyliśmy tam zdenerwowanego wujka wraz z kolegami, którzy z latarkami szukali nas po całym piętrze. Zaprowadziliśmy ich do nowo odkrytej komnaty. W świetle latarek zobaczyliśmy stojące na stole stare, zakurzone lichtarze i pięknie rzeźbione kielichy. Próbowaliśmy otworzyć szafy i skrzynie, ale ponieważ nie mieliśmy kluczy, nie mogliśmy ich otworzyć. Wujek poszedł zadzwonić po ślusarza, a my chodziliśmy po komnacie i cieszyliśmy się swoim odkryciem.

Kiedy już z pomocą ślusarza udało się otworzyć wszystkie szafy i skrzynie, zaczęliśmy oglądać ich zawartość. Wisiały tam zniszczone, stare mundury wojskowe, płaszcze i różne fragmenty garderoby. W skrzyniach znajdowały się mapy i rysunki przedstawiające Działdowo i okolice, plany bitew. W jednej ze skrzyń znajdowały się zrabowane, najprawdopodobniej w czasie wojny, zabytkowe przedmioty. Były tam klejnoty, stare monety, srebrne kielichy. Nasze znalezisko okazało się bardzo cenne. Tata Marcina wezwał historyka, który miał ocenić wartość znalezionych przedmiotów, a nas odwiózł do domu.

W domu obaj musieliśmy się porządnie wykąpać. Nasze ubrania były całe w kurzu i pajęczynach. Ciocia powiedziała, że wyglądamy jak byśmy czyścili kominy. Z obawą oczekiwaliśmy powrotu wujka. Tak, jak się spodziewaliśmy wujek był bardzo zdenerwowany i powiedział, że obaj zachowaliśmy się nieodpowiedzialnie.

- Co wy sobie myśleliście? Jak mogliście wejść do nieznanego pomieszczenia? – mówił wujek podniesionym głosem – Czy wiecie na jakie niebezpieczeństwo się narażaliście?

- Ale my tylko chcieliśmy .. – zaczął Marcin

- Czy ty nie zdajesz sobie sprawy – przerwał mu wujek - że coś mogło wam spaść na głowę, albo mogliście po ciemku wpaść w jakąś dziurę.

-Ja już z nimi rozmawiałam na ten temat, obiecali, że już więcej tak nie zrobią – zaczęła nas bronić ciocia. – Powiedz, czy te znalezione przedmioty przedstawiają jakąś wartość?

Wujek powiedział, że odnalezione przez nas przedmioty mają ogromną, historyczną wartość. Postanowiono, że w starej części zamku powstanie sala muzealna, rzeczy znalezione w odkrytym pomieszczeniu będą jej pierwszymi eksponatami. Wujek miał również dla nas dobrą wiadomość. Historyk, który oglądał nasze znaleziska obiecał, ze zabierze mnie i Marcina na teren wykopalisk w okolicach Działdowa, żebyśmy przyjrzeli się pracy archeologów.

To nie była moja ostatnia przygoda przeżyta wspólnie z Marcinem. Razem zwiedzaliśmy pola grunwaldzkie, byliśmy na spływie kajakowym, pomagaliśmy w pracach archeologom. I chociaż widzieliśmy wiele ciekawych miejsc i robiliśmy wiele fantastycznych rzeczy to żadna z nich nie może równać się z przygodą w działdowskim zamku.

◄cofnij    ▲do góry