Krzysztof Panasik

Wojciech Suświłło 1942 - 2010

Księgi i poezja, muzyka i fotografia

Wojciech Suświłło

Wspinałem się schodami na piętro księgarni „Domu Książki” (dawno temu, przed przebudową), a tu ktoś do mnie, głowę zadzierając: - Przepraszam pana, chciałbym… - i urwał zaskoczony. – Najmocniej przepraszam, myślałem, że to Krzysztof Penderecki.

Wymieniliśmy formułki grzecznościowe, przedstawiliśmy się sobie i tak staliśmy się znajomymi. To był początek znajomości z Wojtkiem Suświłło na początku moich studiów w Olsztynie-Kortowie, ponad 45 lat temu.

Potem znajomość zaczęła się przeradzać w zażyłość. Bywanie u Wojtka w antykwariacie stawało się nieodłączną pozycją na liście spraw do załatwienia podczas wizyt w mieście. W efekcie przybywały mi systematycznie wyjątkowe książki, a znajomość nabierała nowego znaczenia.

Nieco wcześniej, nam, kilku studentom, udało się zawiązanie studenckiego Teatru Słowa „Kandelabr”. Mieliśmy już na koncie niemały sukces – nagrodę na festiwalu teatrów studenckich. Toteż śmielej przyszło mi zaproponowanie Wojtkowi poznanie naszego zespołu. Wiedziałem, że jest absolwentem KUL, że nieobojętna mu jest poezja. Nie wiedziałem wówczas, że pisuje też wiersze.

Wojtek z zaproszenia skorzystał, zaczął bywać na naszych teatralnych próbach, i „wsiąkł”. Na dobre. Z czasem przyjął obowiązki kierownika literackiego.

Do „Kandelabra” przybywało wiele osób (także spoza środowiska kortowskiego), nie licząc na obsadzenie w roli, na wypełnianie jakichkolwiek czynności, bowiem w tym teatrze nieustannie działo się wiele. Nam obecność tego forum pomagała. Był prawdziwy chór, do oceny którego można się było odwołać w sytuacjach z pozoru nierozstrzygalnych. Bywali tu też gościnnie reżyserzy, aktorzy, uczeni, dziennikarze. Wojtek należał do grona swoich, ale – z racji wykształcenia, starszeństwa, doświadczenia wyniesionego z Lublina, mądrości i literackich słabości – był filarem naszej formacji. Po wyjściu z teatru, kiedy wracał do swych obowiązków, był – co oczywiste – filarem dla siebie, dla swej zawodowej specjalności. Można to było obserwować podczas przypadkowych zdarzeń, jakichś odprysków z przeprowadzanych aukcji antykwarycznych, rzeczoznawstwa, albo codzienności – przyjmowania książek, bądź odmowy ich wzięcia z uzasadnieniem ważnym nie tylko dla właściciela wątpliwej jakości księgozbioru.

Antykwariat Wojtka (wówczas jeszcze nie śniła się nikomu perspektywa posiadania go przez Wojtka na własność) był do końca swego istnienia instytucją wielu znaczeń. Przede wszystkim – zbiorowiskiem książek, map, z czasem także obrazów, rycin, kart pocztowych, dzielonym na dwie części. Pierwszą była księgarnia, drugą – za kotarowym parawanem – pracownia. Tam odbywała się szczegółowa wycena, katalogowanie zbiorów, tam na piętrowych półkach były przechowywane książkowe rarytasy, zszywki archaicznych czasopism, unikalne druki, etc. Tam – wtajemniczeni – częstowani bywali herbacianym, naparem warzonym przez Wojtka ze znawstwem smakosza, tam też raczeni bywaliśmy rozmowami na tematy dalekie od zgiełku ulicy obserwowanej przez szyby witryny, czy podwórzowego okna. Do prawdziwych przyjemności zaliczam rozmowy z p. Cecylią Vetulani, wspomagającą Wojtowy antykwariat swoją wiedzą i umiejętnościami.

Był też Wojtkowy antykwariat miejscem towarzysko kontaktowym. Tu można się było (za przyzwoleniem Pana Antykwariusza) umawiać, zostawiać telefoniczne wiadomości, a przy okazji poznawać nowe, interesujące osoby. Położenie antykwariatu Wojtka, a z czasem sława, jaką się przez lata umacniał, sprawiały iż nawiedzali go kolekcjonerzy, bibliofile, szperacze z odległych krańców Polski.

Wracam do wspomnień teatralnych. Kiedy już Wojtek umocował się na pozycji kierownika literackiego kortowskiego „Kandelabra”, dopiero dotarły do nas informacje, że – poza ukończeniem polonistyki na KUL – ma Wojtek za sobą działalność w akademickim teatrze tego Uniwersytetu. Dowiedzieliśmy się, też że ukończył tam również Studium Kultury Teatralnej, dokąd z wykładami przybywali tej miary wykładowcy, co Edward Csato, czy Konstanty Puzyna. A ponadto, że temat jego pracy magisterskiej osadzony był w zagadnieniach teatru.

Nie, Wojtek nie był w teatrzeuczonym mentorem, pretendentem do stołka reżyserskiego. Zagrał na przykład we „Fraszkobraniu” w reż Jurka Romańczuka, postać komiczną. Spektakl był zgrabnym montażem fraszek autorstwa polskich poetów, mającym nić dramaturgiczną z didaskaliami. Powstał, jak większość propozycji „Kandelabra”, w efekcie przemyśleń i reżysera i odtwórców poszczególnych scen. Wojtek nie miał natury poprawiacza rzeczywistości, narzucającego własne idealne wyobrażenia. Odzywał się, czy upierał przy własnym zdaniu, tylko wtedy, gdy miał argumenty nie do zbicia.

Swą własną wizję teatralnych wizji, dopasowanych do możliwości naszego (swego) zespołu, dał - w reżyserowanym przez siebie- „Serdecznym starym człowieku” Krystyny Miłobędzkiej. To nie było łatwe zadanie, bo i poetyka tej poetki do łatwych nie należała (do dziś odtwórcy pamiętają swe kwestie, nadal pozostając bez szans na zrozumienie), ale nie było ani jednej propozycji, by zrezygnować z tego przedsięwzięcia na rzecz innego.

Gościł też na naszej scenie Tadeusz Różewicz i jego „Świadkowie, albo nasza mała stabilizacja”. Przedstawienie będące dla nas superprodukcją. A to dzięki reżyserowi Henrykowi Tadeuszowi Czarneckiemu i życzliwości Aleksandra Sewruka, dyrektora olsztyńskiego teatru, który użyczył nam swej sceny „Margines” i całego teatralnego sztafażu. Nic więc dziwnego, że po tym spektaklu kilku z nas poczuło powołanie do myślenia o reżyserii teatralnej. To było w marcu 1968 roku. Nasza wizja „Świadków” miała podtytuł – „Kabaret polityczny”. Frekwencja była zadowalająca. Recenzje również. Kiedy jednak sięgnęliśmy po więcej, czyli po laury na krakowskich prezentacjach (nasz spektakl prezentowaliśmy na scenie piwnicy „Pod Krzysztofory”), oberwaliśmy recenzją druzgocącą.

Wtedy poszliśmy z Wojtkiem na długi spacer po krakowskich Plantach. Warunkiem było nie rozdrapywanie zadanych nam ran. I tak poznałem Wojtka – Poetę. Planty bezludne, pora nieomal północna i stojący na parkowej ławeczce recytator:

Za ostami płomieni – pieśń na pieśniami.
Nie opowiem łąk: przez obfitość trawy
Szły stada do strumienia, nad którym
ptak dnia
rozprostowywał skrzydła.
Odchodząc
zauważyłbym żmijkę dymu
- skąd ogień?
…tli się we mnie. Nieraz czuję pod powiekami ziarnko
żaru (jeszcze nie spłonęły skrzydełka powiek),
…pożera mnie i trawi, aż powiedzą:
„ogień z ognia”. Drobina popiołu
splami zieleń. Nikt
nie odróżni od ćmy…

 

A może był to inny spośród wielu jego wierszy?

Wróciliśmy do Olsztyna. Tu już nikt nie patrzał na nas, jak na zwycięzców. Nawet miejscowi recenzenci zmienili zdanie. A my robiliśmy swoje. Może – niestety – z mniejszym żarem, niż do tej pory. Nieco później upomniały się o nas – poza Wojtkiem – obowiązki: zaliczenia, nadrabianie zaległości, prowadzenie doświadczeń, praca magisterska, obrona, koniec studiów, początek nowego życia, już poza Kortowem.

Nasz teatr też przeszedł w inne, młodsze ręce. Wojtek próbował być z nimi, ale coraz bardziej z boku. Wkrótce założyliśmy rodziny i nasze życie popłynęło innym torem, z „Kandelabrem” w coraz dalszym tle.

Antykwariat trwał z Wojtkiem na obrotowym krzesełku. Na mojej półce przybywało książek o tematyce powiązanej z Pomorzem, moim terytorium dzieciństwa i młodości. Nasze rozmowy objęły teraz zagadnienia wiary.

Wspólne kontakty towarzyskie umacniały się w kręgu osób związanych niegdyś z „Kandelabrem”. W nim świętowaliśmy sukcesy, w nim szukaliśmy wsparcia w chwilach trudnych, także pomocy, kiedy zachodziła taka potrzeba. To już był krąg przyjacielski.

I tak nastał etap naszego z Wojtkiem zafascynowania muzyką. Wspólne bywanie na koncertach, dzielenie się wrażeniami. Potem kolekcjonowanie interesujących nagrań płytowych, wzajemne obdarowywanie się rarytasami. Na poczesnym miejscu mojej płytoteki pyszni się – otrzymany od Wojtka - album płytowy z nagraniami organowych utworów Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu Alberta Schweitzera.

Wspomniałem mimochodem o – wypijanej w pracowni antykwarycznej – wybitnej jakości herbacie. To tylko jedna z wielu podniebiennych słabości Wojtka. Był niecodziennym znawcą win. Wyszukiwał mało znane smaki wielu tajemnych piwnic Europy i Azji. Cenił też podniebienną urodę nalewek w przeróżnych kombinacjach smakowych. Nic w tym dziwnego, że wspólne, rodzinne spotkania przy stole, stawały się okazją do prezentowania stołowych nowości, smaków, doznań.

Niebawem też ujawniła się – przybierając na sile – inna Wojtkowa słabość: fotografowanie. Wprawdzie nie rozstawał się z aparatami, zmienianymi stale na coraz doskonalsze od dotychczasowych, ale nie wymagał dla swej słabości wyjątkowego traktowania. Prezentował albumy pełne zdjęć tylko na prośbę zainteresowanych, sumitując się, że są to takie sobie, nieśmiałe, amatorskie próby. Niebawem miały one uzyskać inny wymiar kolekcji komputerowej z komunikowaniem się internetowym.

Rozstanie Wojtka z antykwariatem miało etap towarzysko-pożegnalny. W gronie osób zaproszonych, przy stole ustawionym w centralnym miejscu, mając za plecami opustoszałe półki, dowiedzieliśmy się że dobiegł końca czas trwania antykwariatu „Antokol” w Olsztynie. Było to w październiku 2007 roku.

Miałem wciąż nadzieję na długoletnie spieranie się z Wojtkiem o przyszłość literatury, na dyskusje teologiczne, na słuchanie koncertów, na jego fotograficzne zaskakiwania, może nawet na wydobycie przezeń z pożółkłego brulionu wiersza, nie publikowanego, nie wyrecytowanego, na wspólną wyprawę do jego kochanego Wilna, na letnie, długie pobyty u nas, na wsi. Ale na ekranie szpitalnego monitora ukazały się poziome kreski obrazujące kres. Dobiegała godzina szósta wieczór, było bardzo pogodnie i ciepło, Wojtek zmarł 25 maja, bieżącego, 2010 roku.

Powrót