Witold Gombrowicz w latach 50. otrzymał stypendium Radia Wolna Europa - była to
transakcja wiązana: w zamian zobowiązał się wygłosić 48 pogadanek radiowych. W 1977 r.
zostały wydane przez Instytut Literacki w Paryżu, a w 1990 w Polsce przez wyd.
"Res Publica" w tomie "Wspomnienia polskie".
Oto kilka migawek alkoholowych:
"Na Sylwestra, żegnając uchodzący rok 1934-ty, urządziłem artystyczną popijawę w
mieszkaniu mojej matki na Chocimskiej - matka i siostra były wtedy na wsi, więc
mogłem wyrabiać z mieszkaniem co mi się podobało. Trwająca do szóstej rano zabawa
była widomym znakiem mojego solidnego usadowienia się w warszawskim światku
literackim. Już nie pamiętam kto tam był, ale w każdym razie nie brakło Brezy,
Mauersbergerów, Tonia Sobańskiego, był Rudnicki [Adolf] i bodaj Choromański, było
bractwo pijaków, pod przewodem Światka Karpińskiego i "Minia", były rozmaite aktorki,
Zdzisław Czermański, Kanarek (dziś znany malarz w Stanach)... i może Witkacy, i
chyba Bruno Schulz... Ja byłem pod gazem, jak wszyscy, i udawałem, że się bawię,
ale to nie przeszkadzało mi stwierdzić jeszcze raz jak bardzo z natury daleki byłem
tego typu uciechom.
Nie umiałem się bawić w ten sposób. Miałem "zły alkohol", jak mnie pouczał wielki
znawca, Światek Karpiński, alkohol hipochondryczny i wątrobiany, który nie łączył
mnie z nikim, a właśnie odstręczał. Ta melancholijna właściwość nie pozostała,
rzecz jasna, bez decydującego wpływu na moje literackie losy, albowiem w Polsce
łatwiej wyobrazić sobie literata bez pióra niż bez kieliszka. (...) Nie umiałem
entuzjazmować się wyczynami tych moich przyjaciół - gdy opowiadano, jak Światek w
pijanym widzie, woził ryby windą "żeby miały przyjemność", jak Minio o siódmej rano,
wymacawszy po całonocnej libacji pustkę w kieszeni, umieścił się przed wielce
szanowną pensją panny Plater i z kapeluszem błagał nadchodzące pensjonarki o choć
grosik na wódkę, ja wprawdzie oceniałem humor tych sytuacji, ale jakby z daleka.
To bractwo zapijaczone - Światek, Minio, Dołęga-Mostowicz, Jurkowski i wielu innych
- było chyba jednym z rysów charakterystycznych ówczesnej Warszawy.
(...) Dołęga-Mostowicz miał duże dochody ze swych powieścideł "dla szerszej
publiczności", na chybcika pisanych i pozbawionych ambicji artystycznych. Mieszkał
wytwornie, w bocznym skrzydle pałacyku Poznańskich w Alejach Ujazdowskich, lubował
się w antykach i wydawał cotygodniowe "fajfy", które zaczynały się we wtorek o
piątej po południu, a kończyły we czwartek rano zupełnym rozłożeniem na luksusowych
posadzkach wszystkich gości łącznie z gospodarzem. Któż nie brał w nich udziału !
Spotykałem tam czeredę Halam, słynną w balecie, Wiecha, księcia Hohenlohe i Bóg
raczy wiedzieć kogo!"
Josif Brodski w eseju "Sztuka dystansu" z tomu "Less than One"
wspomina młodzieńczą fascynację książkami i literaturą:
"Miałem wuja, członka partii, który był , jak sobie teraz zdaję z tego sprawę
bardzo dobrym inżynierem automatycznie, (...) miał wspaniałą bibliotekę. Chyba
niewiele czytał, jednakże dla sowieckiej klasy średniej było - i nadal jest -
oznaką dobrego tonu kupować w subskrypcji nowe wydania różnych encyklopedii,
klasyków itd. Nieprzytomnie mu zazdrościłem. Pamiętam jak stałem kiedyś za
krzesłem wuja wpatrując się w jego plecy i mówiąc sobie, że gdybym go zabił,
cały księgozbiór stałby się moją własnością, bo wuj nie był wtedy żonaty i nie
miał dzieci. Często brałem książki z jego półek, a nawet skombinowałem klucz do
wysokiej biblioteki, gdzie za szybą stały cztery ogromne tomy przedrewolucyjnego
wydania "Mężczyzny i kobiety".
Była to obficie ilustrowana encyklopedia, wobec której do dziś poczuwam się do
długu wdzięczności za moją podstawową wiedzę o tym, jak smakuje owoc zakazany.
(...) w kraju [ZSRR], w którym spędziłem trzydzieści dwa lata, cudzołóstwo i
chodzenie do kina są jedynymi formami nieskrępowanej inicjatywy. I jeszcze sztuka.
Jeżeli dokonywaliśmy wyborów moralnych, brały się one nie tyle z otaczającej nas
rzeczywistości, ile z wzorców moralnych zaczerpniętych z literatury. Czytaliśmy
chciwie i stawaliśmy się podlegli temu, cośmy czytali. Książki, może dla ich
formalnego elementu koherencji, miały nad nami władzę wręcz absolutną. Dickens
był bardziej realny niż Stalin czy Beria. Książki , bardziej niż cokolwiek innego
kształtowały nasz sposób bycia i rozmowy, a 90% naszych rozmów dotyczyło książek.
Powoli stawało się to błędnym kołem, ale nie chcieliśmy go rozerwać.
W swoim systemie etycznym to pokolenie było zapatrzone w książki, jak mało które
w historii Rosji - i Bogu dzięki. Spór o wyższość Hemingwaya nad Faulknerem mógł
doprowadzić do ostatecznego zerwania przyjaźni, hierarchia w tym panteonie była
naszym prawdziwym Komitetem Centralnym. Zaczęło się to jako zwykłe gromadzenie
wiedzy, wkrótce jednak stało się naszym najważniejszym zajęciem. Książki okazały
się pierwszą i jedyną rzeczywistością, podczas gdy samą rzeczywistość traktowaliśmy
albo jak bzdurę, albo jak dokuczliwą przykrość."
W hipermarkecie Hit w Olsztynie część książek sprzedawana jest na kilogramy, a
część po cenie mocno zaniżonej (2,99 zł za każdy wolumen). Tym sposobem nabyłam
legendarne "Stenogramy Anny Jambor", ongiś rewelację czytelniczą. Pierwsze wydanie
książki wyszło w 1958 r. Do redakcji "Iskier" przyniósł je elegancki mężczyzna po
sześćdziesiątce, twierdząc, że są to autentyczne pamiętniki przebojowej, atrakcyjnej
kobiety, która już przed II wojną światową wiedziała, że należy wziąć swoje sprawy w
swoje ręce. Od życia chciała pieniędzy, bo tylko one dają wolność. W środowisku
literackim i wydawniczym długo głowiono się, kto jest rzeczywistym autorem książki.
Do mistyfikacji przyznał się po kilku latach sam "dostawca": Kazimierz Bieroński,
z zawodu ekonomista. Znajomość "kobiecych niuansów" zawdzięczał prawdopodobnie
swojej żonie Róży.
W 1997 "Iskry" wydały całość "Stenogramów Anny Jambor" (6 tomów). Czy to brak
należytej promocji, czy konkurencja na rynku czytadeł, sprawiły, że książka nie
rozeszła się. Dziś w stosach leży przeceniona.