Sylwia Czacharowska

 

CZYTANIE JAKO WYZWANIE

 

Profesor Lech Witkowski kilka lat temu napisał „Wstęp do problemu fenomenologii czytania” (2005) – tekst, który powinien być ważny dla każdego bibliotekarza i nauczyciela, o ile serio myśli o swoim zawodzie. Kilka cytatów:

„Czytanie jest bezsprzecznie jedną z podstawowych operacji, jakimi posługujemy się w procesach edukacyjnych, najpierw podobno skutecznie ucząc wszystkich czytać, potem każąc czytać (...). Uczymy czytać, choć już niekoniecznie umiemy kształtować motywację do sięgania po książki i czasopisma, ani tym bardziej nie umiemy kształtować kultury czytania jako sposobu bycia oraz nawiązywania codziennego kontaktu ze światem myśli i znaczeń, pojęć i metafor. (...)

Obecność wybranych tekstów w szkole, wpisanych na listę „kanonu” czy programu lektur obowiązkowych, omawianych na lekcjach w typowych chwytach, zwłaszcza polonistycznych, nie rozwiązuje problemu czytania, ale go dramatycznie patologizuje. Najczęściej poprzez gwałt interpretacyjny, nudę czytania całkowicie oderwanego od przeżyć albo przez eskalowanie zniechęcenia do autonomicznego odbioru (...)”.

Profesor Lech Witkowski upomina się tu o czytanie odpowiedzialne: „czytać (bardziej niż śpiewać) każdy przecież może, bo umie. A nie jest bez znaczenia, jakie rodzaje spotkania między czytelnikiem a tekstem wchodzą w grę i jakie warunki są niezbędne do spełnienia, aby można było mówić o takim spotkaniu, w jego głębokim kulturowo i egzystencjalnie sensie. Na ile można uznać realność dialogu z tekstem, doznanie jego życiodajnego charakteru, a na ile – z winy czytelnika czy jego pedagogicznego przewodnika – kontakt z tekstem jest okazją zmarnowaną, bezowocną, dającą iluzoryczną korzyść i ustanawiającą pozorowaną jedynie relację z kulturą symboliczną w zakresie ucieleśnionym przez dzieło”.

Profesor Witkowski upomina się o czytanie żywe, odpowiedzialne, dające do myślenia, bo tylko takie jest życiodajne dla nauki i kultury. Ale przecież najpierw musi w ogóle zaistnieć czytanie świadome – jako potrzeba. „Czytać każdy przecież może, bo umie” – no właśnie. Może...

W świetle wszystkim tu znanych ostatnich badań czytelniczych 62% naszego społeczeństwa nie czyta książek. Czytanie książek (tzn. kontakt w ciągu roku przynajmniej z jedną publikacją) zadeklarowało 38 % społeczeństwa. Najwyraźniej czytanie rzeczywiście jest wyzwaniem...

A może, co wśród nauczycieli i akademików zakrawa na herezję, czytanie książek przestaje być potrzebne? Może wystarczy surfowanie po internecie? Ale tu znów cytowana już diagnoza IKiCz mówi, że 51% internautów czyta książki, i to dość aktywnie. Kolejny ważny wniosek z sondażu – osoby z wykształceniem wyższym miały kontakt z książkami od dziecka w swoich domach. Potwierdza to tezę, że nawyki czytelnicze dziedziczy się po rodzicach. Tym samym pojawiają się grupy „wykluczonych z czytania”, o czym decyduje przede wszystkim niskie wykształcenie rodziców, niski standard ekonomiczny i cywilizacyjny rodziny, mieszkanie głównie na wsi i w małym mieście, lecz także w zaniedbanych dzielnicach dużych miast (cytuję za „Raportem o książce” przygotowanym na Kongres Kultury Polskiej 2009 ).

Diagnoza „jak jest” z czytelnictwem pokazuje wyraźnie – jest źle. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Bogdan Zdrojewski, zapytany w rozmowie (11 września br. „Rzeczpospolita”), czy grozi nam wtórny analfabetyzm odpowiedział:

„Jest chyba gorzej niż podają statystyki oparte na danych sprzedaży. Do przeczytanych lektur zalicza się również książki kulinarne czy przewodniki. Spadek czytelnictwa dotyka również biblioteki (...)”.

Próba uporania się z faktem (niezbitym), że rynek książki odnotowuje systematyczne wzrosty sprzedaży, a czytelnictwo en masse spada, daje konkluzję: zmniejsza się grupa kupujących książki, ale wzrasta ich siła nabywcza. Innymi słowy mówiąc – czytelnicy (lepiej – użytkownicy) książek stają się grupą coraz bardziej elitarną. Można ze smutkiem powiedzieć, że historia książki zatoczyła koło. Pierwsze książki długo wszak były tak cenne, że dostęp do nich mieli tylko nieliczni. Wydaje się wszakże, iż rzeczywiście także czytanie (a nie tylko posiadanie) książek staje się czynnością elitarną.

Poza dyskusją jest fakt, że świadome czytanie jest jedynym sposobem autentycznego „wrastania” w kulturę. Internet, teatr, kino to wrastanie mogą znakomicie wzbogacić, ale nie mogą zastąpić lektury. Trzeba zatem działać, aby grupy „wykluczonych z czytania” były jak najmniej liczne.

Na pierwszym spotkaniu Krajowej Rady Bibliotecznej (do której od niedawna mam zaszczyt należeć) jej nowo powołany przewodniczący, Tomasz Makowski (dyrektor Biblioteki Narodowej), wyraził sąd kapitalnej wagi: „musimy pamiętać, że czytelników dla nas wszystkich, jak tu jesteśmy – wychowują biblioteki szkolne”. To właśnie one mają rolę najważniejszą. Są to jedyne biblioteki powołane specjalnie dla ucznia, to uczeń, od najmłodszego do najstarszego, jest tam najważniejszy. I nawet ten, w którego domu nie było żadnej książki, do szkolnej biblioteki trafić musi, bo to wynika z procesu nauczania. Kwestia kluczowa – co stanie się dalej? Czy zdarzy się tam coś, co go do książki przekona, tak by został czytelnikiem? Pierwsza rola biblioteki szkolnej (jeśli nie pokazał tego dom rodzinny) leży bowiem w tym, by pokazać czytelnikowi in spe, że czytanie książek to jest przyjemność, rozrywka, której – gdy się rozsmakuje – nie zastąpi nic innego. To bardzo trudne zadanie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, pełnych ofert dużo łatwiejszych – filmów, gier, surfowania w internecie.

Kultura wizualna niejako „wchodzi sama”, nie potrzeba do niej wysiłku, od najmłodszych lat dziecka otacza je, jest dzisiaj naturalnym elementem środowiska domowego. Coraz częściej trzylatek jeszcze nie mówi, ale całkiem sprawnie posługuje się pilotem od telewizora lub myszką komputerową. Tak więc biblioteki szkolne powinny szukać sposobów, by uczeń nie kojarzył ich jedynie z przymusem lektury szkolnej. I robią to na rozmaite sposoby – niekiedy naprawdę niezwykłe, ale warunkiem wyjściowym są pieniądze na nowe, ciekawe i głośne książki. Nie zachęci się dziecka do czytania, proponując mu stare, zniszczone i nieaktualne książki – choćby były najwartościowsze. Przepraszam, że mówię o rzeczach oczywistych, ale czasami odnoszę wrażenie, że społeczna zgoda co do wagi czytania dla całego rozwoju człowieka ogranicza się do wmawiania nauczycielom i bibliotekarzom, że będzie dobrze, gdy oni będą aktywniejsi. Ich aktywność w istocie jest ważna – ale nie zastąpi nowej, kolorowej, pachnącej świeżością książki. Nawet, jeśli to będzie „Koszmarny Karolek”. Jakoś wszyscy (no, może poza nielicznymi entuzjastami staroci) wolimy jeździć nowymi, błyszczącymi autami pełnymi gadżetów aniżeli starym fiatem. Uczeń, który pozna przyjemność płynącą z lektury będzie umiał, w dalszych etapach kształcenia, korzystać z niej także w związku z nauką. Może się zdarzyć, że utylitarny sposób czytania przeważy, zwłaszcza w okresie licealnym i studenckim, ale z pewnością z takiego ucznia wyrośnie świadomy czytelnik, który nie będzie kojarzył książki z przymusem.

A co się stanie, jeśli nie uda się pokazać dziecku (bo czas na to jest mniej więcej do 10 roku życia), że lektura może być przyjemnością? Możliwości, w uproszczeniu, są dwie. Pierwsza to uczeń, a potem dorosły, który już prawie na pewno nigdy nie sięgnie po książkę. No, może z wyjątkiem kucharskiej lub podręcznika obsługi sprzętu. Co więcej – nie będzie z pewnością miał poczucia braku. Druga możliwość to uczeń , a potem student (często bardzo ambitny), który czyta w sposób użytkowy. Czyli czyta to, co jest potrzebne, aby dobrze zaliczyć testy, zdać egzaminy, dostać się na wybrane studia, uzyskiwać dobre noty, następnie znaleźć atrakcyjną pracę. Ten model czytania zdaje się być – obserwując choćby studentów w naszej bibliotece – dzisiaj dominującym.

Jestem jak najdalsza od wartościowania takiego sposobu czytania, widzę wszakże pewien problem – otóż czytanie użytkowe nakierowane jest, z istoty rzeczy, na zysk. Czyli na „wyciągnięcie” z lektury tylko tego, co jest w ocenie czytającego najważniejsze, potrzebne. (Stąd się bierze czytanie „po skosie”). To nawet cenna umiejętność, tyle że pozbawia czytelnika możliwości pełnej percepcji tekstu, nie mówiąc już nawet o gwałcie zadawanym autorowi (by odwołać się znów do Lecha Witkowskiego). Młodsi uczniowie, wcześnie wdrażani do takiego sposobu czytania: tylko niezbędny fragment zadanej lektury, krótka notatka z najważniejszymi faktami czy informacjami, skrótowy artykuł prasowy itp. – mogą mieć potem kłopot z czytaniem nawet nieco ambitniejszej literatury popularnej. Aby nie być gołosłowną przykład z życia.

Przymusiłam onegdaj rodzinną nastolatkę do lektury jednego z tomów „Jeżycjady” M. Musierowicz – literatury w moim odczuciu niezwykle przyjaznej i łatwej w czytaniu. I cóż się okazało? Że za dużo równolegle prowadzonych wątków, za dużo postaci (i to podwójnie nazywanych – imionami i dziwnymi zdrobnieniami), za dużo odniesień literackich i historycznych, za dużo przysłów, i po co ta łacina wreszcie?! Walory prozy M. Musierowicz oczywiście w finale zwyciężyły, panna czyta kolejne tomy, ale to są problemy, które zgłasza uczennica piątkowa. Czyli znowu – czytanie jako wyzwanie...

Czy z tak edukowanych uczniów będziemy mieć potem dorosłych czytelników, sięgających po Marqueza, Joyce’a czy Musila ? To pytanie, na które pewnie nie ma jednej odpowiedzi. Prawdę mówiąc dzisiejsza rzeczywistość jakoś się obywa bez wielkiej literatury (ale też może dlatego tak wygląda, że się obywa...). Myślę, że także dzisiaj rosną nam nowi czytelnicy – entuzjaści, którym książka (obojętnie w jakiej postaci – tradycyjnej, e-booka, czy mówionej) będzie potrzebna do życia – dla nauki, dla szukania wzorców i odpowiedzi na trudne pytania, dla relaksu wreszcie. Tak było zawsze i tak pewnie będzie dalej. Nigdy nie była to społeczna większość, raczej spora mniejszość. Ale to się nie dzieje samo, a przeszkód w drodze do egzystencjalnego spotkania z książką jest coraz więcej. Dlatego wielka jest rola nauczycieli i bibliotekarzy. Wszystkich.

cofnij