Waldemar Tychek

 

JACEK UMBERTO WOJCIECHOWSKI ECO

 

W bibliotekarstwie istnieje nieusuwalna jak dotąd luka pomiędzy tym, co teoretycznie konieczne, i tym, co praktycznie możliwe. Na lukę tę, z daleko posuniętą sarkastyczną pieczołowitością, wskazał Umberto Eco w swoich „Zapiskach na pudełku od zapałek”. W Polsce natomiast, od lat, pochyla się nad nią Jacek Wojciechowski, który, bodaj jako jedyny człowiek nauki, ze szczególną wyrazistością, stara się ową „lukę” zidentyfikować i w jakiś sposób „zszywać jej brzegi”.

Na dychotomię współczesnego bibliotekarstwa składa się zjawisko, o którym prof. Wojciechowski pisze: Naukowa wiedza o bibliotekarstwie pozostaje w kręgu profesjonalnego zainteresowania teoretyków, tradycyjnie nazywanych bibliotekoznawcami (podkr. aut). Natomiast wiedza praktyczna ma oczywiście służyć praktykom, więc bibliotekarzom (podkr. aut.). Obydwa zakresy wiedzy nie są identyczne, więc i obie profesje są od siebie RÓŻNE. Wielu bibliotekoznawców nie poradziłoby sobie z pracą w bibliotece, tak jak i bibliotekarze nie mieliby żadnych szans w akademickiej dydaktyce i w badaniach naukowych [1, s. 64].

Nie należy jednakże zapominać, że nauka, w swej istocie, ma pełnić głównie rolę służebną wobec praktyki. Bibliotekoznawcy przecież nie kształcą bibliotekarzy dla samego kształcenia, a po to, żeby wyposażyć ich w podstawy wiedzy weryfikowalnej w praktyce. Zadaniem teorii jest objaśnianie zjawisk i wyznaczanie kierunków istotnych dla pragmatyki zawodu, któremu teoria służy. Gdy nauka oddala się od rzeczywistości, staje się sztuką dla sztuki, co w sposób nieuchronny przybliża ją do autarkii. W efekcie – wspomniana na wstępie luka.

Profesorowi Eco czasami przypisuje się tendencje „drwiące” z tych wszystkich uczonych i filozofów, którym wydaje się, że są jedynymi depozytariuszami tajemnicy, bo posiedli wiedzę, której wykorzystanie polega na ustawicznym łamaniu kodów [5, s. 88]. Generalnie to samo można powiedzieć o profesorze Wojciechowskim. Podobny radykalizm wysuwanych konkluzji oraz zamiłowanie do prostowania tego, co wydaje się zagmatwane. Różnica w zasadzie jest minimalna. Profesor Wojciechowski na dyrektywy „CO i DLACZEGO należy wdrażać w bibliotece” (formułowane zazwyczaj przez bibliotekoznawców), stara się podpowiedzieć bibliotekarzom, JAK to należy zrobić. Natomiast profesor Eco sam jest biblioteką.

Zatem, by uchronić potencjalnych użytkowników przed traumatycznymi przeżyciami – na wzór tych opisanych przez Eco [6, s. 21-23] – w zetknięciu z biblioteką, dobrze by się stało, gdyby kanon lektur obowiązkowych dla czynnych i przyszłych bibliotekarzy znalazł oparcie w propozycjach Wojciechowskiego.

Oczywiście nie wszystkie poglądy Profesora mają wymiar uniwersalny. Znaczna ich część to wynik wieloletniej praktyki, ale są też i takie, z którymi należy dyskutować czy podważać ich teoretyczne podstawy, ponieważ pobudzają do refleksji i są płodne w sensie poznawczym.

Jako interesujące można podać, na przykład, rozważania Wojciechowskiego dotyczące informacji, usług informacyjnych oraz procesów z nimi związanych a zachodzących w bibliotekach. W Bibliotekarstwie [3, s. 46-47] znajdujemy bardzo ciekawą myśl, iż, w pojęciu szeroko rozumianej informacji w procesach bibliotecznych, udostępnianiu podlega generalnie treść, a nie nośnik owej treści – przy takim założeniu nośnik nie ma znaczenia, a dodatkowo także prawo autorskie chroni treść. Jak zatem należy traktować przekazanie treści przez „źródło osobowe” (udostępnienie treści bez nośnika, ustnie)? Czy trzeba prosić autora o zgodę?

W bibliotece proces informacji dotyczy sfery jej udostępniania zarówno na nośnikach, jak i bez. Tak więc, jak się wydaje, stanowisko Wojciechowskiego mówiące o tym, że przekazanie treści jest wynikiem procesu, na którego kształt składa się użyczenie zbiorów dla wykorzystania zawartych w nich treści – może być ze wszech miar słuszne. Jednak, przy takim założeniu, dla istoty procesu informacji nie ma znaczenia fakt obecności w nim pośrednika, jakim może być bibliotekarz, skoro i tak użytkownik sam dochodzi do informacji w wyniku użyczenia zbiorów. Rola bibliotekarza ogranicza się wówczas do samego „użyczenia” i nie jest istotne, czy będzie to bibliotekarz wirtualny czy rzeczywisty. Logika argumentacji Wojciechowskiego zostaje w tym miejscu nieco zachwiana – zwłaszcza w obliczu wcześniejszych zapewnień co do roli i znaczenia pozycji bibliotekarza w stymulowaniu rozwoju społeczeństwa informacyjnego.

Motywem szczególnie mocno osadzonym we wszystkich pracach Wojciechowskiego jest nacechowane arbitralnością stanowisko wobec informacji. Jakaż bowiem informacja zawiera się w muzyce, literaturze, w sztuce niefiguratywnej lub w interaktywnych hipertekstowych dziełach sztuki? – pyta Wojciechowski [1. s. 58]. To pytanie właściwie można by uznać za retoryczne (zgodnie z intencjami autora), o ile nie budziłoby pewnych wątpliwości. Profesor bowiem utożsamia informację jako wiadomość, sygnał o rzeczywistości, ale nie bierze pod uwagę wszystkich procesów z nią związanych i z niej wynikających.

Widok unoszącego się w lesie dymu daje nam informację, iż las się pali albo ktoś w nim rozniecił ognisko, choć nie widzimy ognia. Każda interpretacja jakiegoś zjawiska (czy to występującego w rzeczywistości, czy w literaturze, muzyce, itd.) niesie ze sobą charakterystyczną i określoną dla przestrzeni, w której występuje, informację. Pisał już o tym U. Eco [4, s. 83-85].

Zjawiska semiozy czyli znaczenia znaków i symboli, które niosą dla nas właściwą informację), zachodzące w wyobraźni, niekoniecznie muszą być wywołane konkretnym obrazem z naszej rzeczywistości. Gdy czytamy w powieści frazę: Nad drzewami unosił się dym, informuje nas to, że gdzieś tam, w tym fikcyjnym lesie, pojawił się ogień. (Podobnie, gdy ujrzymy na własne oczy unoszący się nad lasem dym). Procesy semiozy są identyczne, ale to nie znaczy, że dotyczą tego samego zjawiska. To, co dzieje się akurat teraz w świecie fikcji („dym nad drzewami”), nie jest przyczyną tego samego zjawiska w rzeczywistości. I na odwrót. To są różne znaki („dym w tekście” i „dym w rzeczywistości”), ale ten sam desygnat. Nie można zatem znaków tych mieszać, ponieważ przywodziłoby to na myśl sytuację, gdy mając do dyspozycji narzędzia służące do pomiaru, jak np. wagę kuchenną i centymetr krawiecki, usiłowalibyśmy za pomocą wagi zmierzyć sobie obwód pasa.

Profesor Wojciechowski wybrnął z tej nieco sztucznie stworzonej sytuacji w sposób godny Profesora Eco. Jako zwolennik poglądu, że nie wszystko, z czym mamy do czynienia, jest informacją – co wyraził w „Ideach i rzeczywistości” – albowiem istnieją również obszary nieinformacyjne (np. literatura), odsyła nas do wcześniejszej swojej pozycji („Bibliotekarstwo”), gdzie przedstawia podstawy własnej kategoryzacji informacji. Bez tego ustępu [3, s. 114-116] trudno byłoby zrozumieć argumentację zamieszczoną w „Ideach”.

Okazuje się, że Profesor pojmuje informację w dwóch znaczeniach – szerszym i węższym. O ile w znaczeniu szerszym każda treść niosąca ze sobą zmniejszenie naszej niewiedzy (albo raczej powiększająca nasz zasób wiedzy) jest informacją – i w tym znaczeniu także rzeczywistość literacka, czy muzyczna, stanowi dla nas informację – o tyle w znaczeniu węższym taką informacją nie jest, ponieważ nie odnosi się do naszej rzeczywistości. Trudno cokolwiek zarzucić tej logice, oprócz tego, że zastosowanie kryterium odniesienia do rzeczywistości w stosunku do tego, co jest, a co nie jest informacją, tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Każda wiadomość, każdy komunikat, o ile ma jakikolwiek wpływ na kształt naszego „wewnętrznego pejzażu semiotycznego”, można nazwać informacją. Tworzenie sztucznych kategorii w rodzaju „szersze”-„węższe” jest chyba konstrukcją czysto akademicką. Poza tym „węższe” zawsze zawiera się w „szerszym”. Z jednym natomiast wypada się zgodzić: literatura generalnie pełni funkcję estetyczno-intelektualną, pozostawiając funkcję informacyjną zdecydowanie na drugim planie.

Wyobraźmy sobie taką sytuację – że jakaś wielka korporacja dochodzi do wniosku, iż być może warto się zainteresować bazami tworzonymi przez biblioteki (chociażby z tego powodu, że informacje są tam uporządkowane według określonego systemu ułatwiającego wyszukanie i określenie dostępu). Na ich decyzję może wpłynąć także statystyka korzystania z tych baz i sieci. Mając na uwadze takich potencjalnych klientów, wykupuje bazy i od tej chwili produkcja, dostęp i upowszechnianie informacji przestaje już być bezpłatne, a skomercjalizowana informacja staje się towarem. Zaczyna się płacić za wszystko: począwszy od informacji na temat źródła, przez wyszukanie go w bazie, określenie dostępu oraz skorzystanie (przeczytanie, obejrzenie, wysłuchanie itp.) z samego źródła. Przedstawiona sytuacja jest oczywiście czysto hipotetyczna, ale taka groźba zawsze istniała i biblioteki zostały stworzone między innymi po to, żeby te koszty dostępu do źródeł nie stanowiły bariery utrudniającej komunikację. Myśl ta, która towarzyszy także autorowi w jego rozważaniach na temat przyszłości bibliotek, nacechowana jest szczególną troską [1, s. 30-36].

Wraz z rozwojem technologii słabnie rola bibliotekarza. Zasadniczo zmieniły się także formy komunikacji. Jakkolwiek byśmy nie protestowali, to jednak rozwój społeczeństwa informacyjnego opiera się głównie na technologiach informacyjnych i nawet kształcenie takowych umiejętności (kształcenie prowadzone także przez bibliotekarzy) ma służyć temu, ażeby każdy mógł sam określić swój problem, dobrać do niego źródła i umiejętnie z nich skorzystać.

W przyszłości być może funkcję bibliotekarza zacznie pełnić wirtualny i sympatyczny pomocnik-mediator, który nota bene już dziś pojawia się na naszych ekranach z prawej strony u góry, co czyni interface zdecydowanie bardziej przyjaznym. Ten interface (czyli to, co mamy przed sobą – ekran monitora, ekran w kinie, zadrukowana kartka papieru) stanowi o wszystkim. I tak, jak go sobie wyobraża Wojciechowski [2, s. 23-35], ma przede wszystkim dla nas pierwszorzędne znaczenie. Ponieważ o rodzaju i skuteczności komunikacji interface przesądza, to właśnie my, bibliotekarze, musimy się nim stać dla każdego użytkownika.

Niestety, nie każdy jednak może być bibliotekarzem. Komuś za to może się wydawać, że nim jest, bo posiadł umiejętność opracowywania i katalogowania... Być bibliotekarzem to jednak coś więcej, przecież to ktoś w rodzaju Strażnika Wiedzy (Gate keeper). Nie znaczy to, że ma on bronić biblioteki i zbiorów przed profanami, ale że posiada Klucz do Tajemnicy – do tej Wiedzy. I stąd się bierze wyjątkowość naszego zawodu. Bibliotekarz ma Klucz i wie, które drzwi otworzyć, ażeby wędrowiec trafił na właściwą drogę. Musi wiedzieć, co w „księgach piszczy”, znać historię i z wielkimi tego świata być na ty.

Takie przesłanie można wyczytać nie tylko z dzieł U. Eco (Imienia Róży czy Wahadła Foucaulta), ale – co może budzić niejakie zdziwienie – także z książek Profesora Wojciechowskiego. I mimo tego, że pod względem gatunku są to diametralnie różne twórczości, to jednak, gdy czyta się rozdział dotyczący propozycji funkcjonalnych rozwiązań organizacyjnych biblioteki w oparciu o strukturę macierzową [3, s. 67-72] – co ma istotne znaczenie dla bibliotek zaangażowanych w tworzenie i realizację różnych projektów – możliwości tworzenia atrakcyjnych fabuł wydają się nieograniczone. I co ważne – z korzyścią dla bibliotek.

 

 

[1] J. Wojciechowski, Idee i rzeczywistość. Bibliotekarstwo pragmatyczne, Warszawa : Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, 2002.

[2] J. Wojciechowski, Praca z użytkownikiem w bibliotece, Warszawa: Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, 2000

[3] J. Wojciechowski, Bibliotekarstwo. Kontynuacje i zmiany, Kraków: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 1999.

[4] U. Eco, Czytanie świata, Kraków: Wydawnictwo „Znak”, 1999.

[5] U. Eco, Interpretacja i nadinterpretacja, Kraków: Wydawnictwo „Znak”, 1996.

[6] U. Eco, Zapiski na pudełku od zapałek, Poznań: Wydawnictwo „Historia i Sztuka”, 1993.

cofnij