Kiedy byłam małą dziewczynką marzyłam, by zostać archeologiem, nauczycielką lub bibliotekarką. Życie dość szybko zweryfikowało to pierwsze pragnienie i okazało się, że grzebanie w glebie nie jest moim powołaniem. Dziś tego żałuję, bo to może właśnie mnie udałoby się odkryć szkielet człowieka, który żył z dinozaurami.
Mikołaj Gogol pisał, że nie ma nic bardziej żałosnego od niespełnionych marzeń. I być może dlatego drugą fantazję, nie bez wysiłku, udało mi się zrealizować. Po pięciu latach żmudnego wkuwania dat, oraz przyczyn i skutków wydarzeń historycznych, opuściwszy mury uczelni oraz opiekuńcze skrzydła rodziny, stanęłam przed drzwiami urzędu pracy. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że dobre chęci, umiejętności, a nawet zdobyte wykształcenie, nie mówiąc już o znajomości języków, nie dają absolutnie żadnej gwarancji zatrudnienia. Na domiar złego niezwykle uprzejma – prawie tak uprzejma jak panie w dziekanacie – urzędniczka powiedziała, iż odkąd ona tu pracuje nie było oferty pracy dla nauczyciela historii. I w ten właśnie sposób znalazłam się na stażu w bibliotece.
Po głowie kołatał mi się powszechny obraz tego zawodu. Praca spokojna, w ciszy, wśród książek, które będzie można poczytać. Stereotyp ten nie wytrzymuje jednak porównania z codziennością w bibliotece, tym bardziej tak bogatej w księgozbiór, jak biblioteka wojewódzka. Przeżyłam lekki szok związany z odkryciem, że praca bibliotekarza nie polega na piciu kawy i czytaniu zakupionych właśnie przez bibliotekę książek. Zdziwienie to zamortyzowało niezwykle serdeczne przyjęcie wśród nowych współpracowników. Jak zauważyłam jest to specyficzna grupa zawodowa, i tu ocieramy się o kolejny, niezmiernie krzywdzący stereotyp, dotyczący bibliotekarzy. Związany jest on z tym, że zawód ten nie wymaga szczególnych umiejętności. Nic bardziej mylnego. Kiedy w XVIII wieku biblioteki zostały otwarte dla publiczności, zatrudniano w nich wyłącznie osoby po studiach uniwersyteckich, a od bibliotekarzy wymagano dużej wiedzy, wszechstronnej erudycji i znajomości języków. Funkcję bibliotekarza powierzano często profesorom i uczonym. Mam wrażenie, że niewiele się od tego czasu zmieniło. Zawód ten wymaga niemałych kwalifikacji i rozległej wiedzy, nie tylko humanistycznej. Ważne są odpowiednie predyspozycje i umiejętności pedagogiczne, a nawet psychologiczne. I choć w bibliotece spotkać można ludzi różnych zawodów i specjalności, to w powszechnej świadomości jest to zajęcie mało prestiżowe, choć pożyteczny. Literatura, ale i filmy utrwalają też inny szablon bibliotekarki – kobiety cichej, nudnej i starej jak zakurzona książka.
Żadna z nas (przepraszam, za tak błyskawiczne wpisanie się do tej grupy zawodowej) nie nosi koczka, okularów w grubej oprawie, szarej garsonki, wełnianych rajstop i nie wkłada butów na specjalnej podeszwie, by wygłuszały odgłos kroków. Osobiście znam panie, którym noszenie szpilek zupełnie nie przeszkadza w rzetelnym wykonywaniu powierzonych obowiązków.
Z pierwszego dnia pracy w bibliotece pamiętam zachwyt nad ilością zgromadzonych książek. Biblioteka dysponuje obecnie ponad 300 tys. woluminów. Chodziłam między półkami i oglądałam książki nadgryzione zębem czasu, woluminy o pożółkłych kartkach, autorów o których nigdy nie słyszałam, bądź o których zapomniałam. Widziałam zmarnowany trud składania słów i chęć przekazania swych myśli potomnym. Zatarty ślad. Dziś książka staje się produktem, który trzeba odpowiednio zareklamować i sprzedać. Do tego produktem niemal jednorazowego użytku. Kieszonkowych wydań książek, drukowanych na marnym papierze, nie ustawia się wszak z pietyzmem na półce. Szczególnie poszukiwane są nowości, bestsellery, o których wartości rzadko stanowi treść. A wobec tego klasyka to książki, które każdy chciałby znać, a nikt nie chce czytać, jak ujął to Mark Twain. Bohaterowie z książek są zastępowani przez bohaterów szklanego ekranu, gwiazdy jednego sezonu. Ray Bradbury pisał, iż książki ukazują pory na twarzy życia. Wygodni ludzie chcą tylko woskowych księżycowych twarzy, bez porów, bez włosów, bez wyrazu. Problem w tym, że literatura nie jest ani wygodna, ani łatwa w odbiorze. Stawia przed człowiekiem wiele pytań, rzadko podsuwając gotowe odpowiedzi. Książki wymagają skupienia, czasu, ciszy. Tego brakuje w dzisiejszym, pędzącym do przodu świecie, w którym książka sprowadzana jest do informacji, powielanej w sposób mechaniczny. Już Leibniz pisał, że wzrastająca liczba książek może przyczynić się do braku rozróżnienia tekstów wartościowych od bezwartościowych. Nie chodzi wszak o to, by czytać wszystko, ale aby mądrze dobierać lektury, bo jak napisał Karol Dickens: Są książki, których grzbiety i okładki stanowią najlepszą ich część. Warto więc może czasem posłuchać, tego, co mówi ktoś zza drugiej strony lady. I tu znów posłużę się cytatem Joachima Lelewela: „Zahartowanej trzeba duszy w bibliotekarzu, aby umieć różne zdarzenia przełknąć, strawić, zapomnieć. A nikt tego nie pojmie, kto w tych bibliotekarskich obowiązkach nie zostawał.”