Wojciech Kass

 

"A teraz to jakosi pogubiły się nam nasze mogiłki..."

 

Czego nauczył mnie Miłosz? Rzeczy niby błahej, lecz tylko pozornie. Pisząc o jego krewnych, którzy utraciwszy po drugiej wojnie światowej swoje gniazdo na Suwalszczyźnie, osiedlili się w Sopocie skąd ojciec Noblisty, Aleksander wyjechał do Krakowa a brat Andrzej do Warszawy, pojąłem straszliwe obroty historii XX wieku. Historia ta, dosłownie eksplodowała. Pogruchotała kręgosłupy tradycyjnym wspólnotom i rozrzuciła je po cmentarzach całego świata. Koncepcja człowieka jako bytu spójnego, całościowego uległa zupełnej atomizacji. Dzięki indywidualnym losom Miłosza i jego najbliższych mogłem pojąć rozmiar upadku tradycyjnych mitów i wartości, z drugiej strony docenić sankcje konkretu wyłaniającego się z historycznej miazgi. Najlepiej oddają to słowa poety z jego "Rodzinnej Europy": - "Ale historia, jeżeli nie można jej ożywić przez coś, co ma dla nas osobiste zabarwienie, będzie zawsze mniej albo bardziej abstrakcyjna (...) Jeżeli wspominam o moich przodkach, to dlatego, że są oni dla mnie siłą."

Przodków Miłosza w znakomitej większości odwiedzałem na cmentarzach. Współczułem im i modliłem się za nich jak nie przymierzając matka-płaczka. Nasi ojcowie i dziadowie bezpowrotnie utracili swoje gniazda i rzeki, ale i "przydomowe" cmentarze. Sytuację tę znakomicie wyraził mistrz poetycki młodego Miłosza, Jarosław Iwaszkiewicz w "Cmentarzu w Toporowie" - opowiadaniu z 1947 roku: "- Dawniej człowiek siedział na miejscu, to i wiedział, gdzie będzie pochowany. A teraz to jakosi pogubiły się nam nasze mogiłki. A ja tak myślę, że matki jednakowe na świecie. Każda matka jednakowa. On się ostał w Ongrodzie. To może i tam jest jaka matka, co jego mogiłki pilnuje. Za to co ja tutaj tego Niemca (...) Może ona tam mojemu Kaziukowi kwiatków posadziła i konewką polewała. Ona tyż gdzieś swoje mogiłki może zostawiła."

Z poezją Miłosza zetknąłem się w szkole średniej, tuż po przyznaniu poecie Nagrody Nobla. Moja, nie żyjąca już polonistka poprosiła mnie, abym poprowadził lekcję o autorze "Gucia zaczarowanego". Był to początek lat 80-tych, czas "Solidarności" więc Miłosz był na fali, jako świeżo upieczony Noblista, otoczony nimbem pisarza dysydenckiego, trochę egzotyczny, bo w PRL-u nie wydawany i co za tym idzie, nieznany szerszym kręgom czytelników. Przypuszczalnie już wtedy zaczynał być moim prorokiem. Nie w sensie biblijnym, raczej w znaczeniu Artura Rimbauda - wielkiego pracownika wyobraźni, odkrywającego dla poezji nieznane jej dotąd rejony i możliwości oraz naznaczającego jej rozwój na następny wiek. Miłosz, czyli wielki pracownik umysłu, który choć niedoskonały, nieustannie zmierza się ze swoją epoką - jej modami, obyczajami, truciznami, chaosem i nihilizmem. Wyprowadza tę epokę z mroków przeszłości i usiłuje wynaleźć dla niej uzasadnienie w przyszłości. Odpowiednikiem takiej umysłowości i skali geniuszu jest w literaturze niemieckiej Johann Wolfgang Goethe.

Urodzony w Szetejniach Miłosz, ze względu na geografię urodzenia i podjęte tropy literacko-filozoficzne a także inkantacyjne, był dla mnie ostatnim pogrobowcem Adama Mickiewicza. Ostatnim jasnym punktem w kulturze, swoistą cumą łączącą nas z wiekiem XIX - kresami szlacheckimi i postziemiańską inteligencją. Kres tego świata nadszedł wraz z 1939 rokiem. Dzieło, jakie po sobie pozostawił, będzie frapowało badaczy przez najbliższe sto lat i doczeka się niemniejszych omówień i co za tym idzie, egzegetycznych bibliotek, niż dzieło romantycznego wieszcza.

cofnij