prof. dr hab. Zbigniew Chojnowski
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie

 

Zapiski szwedzkie
(kartki z podróżnego notatnika)

 

Przed wyjazdem do Halmstad zobaczyłem na mapie, że to największe w zachodnio-południowej części Szwecji miasto, znajduje się na obszarze graniczącym z Danią.

Wyjechaliśmy 16 listopada 2003 roku po południu. Wydarzenia potoczyły się szybko. Pobyt w Szwecji był krótki i intensywny, trwał od poranka 17 do wieczora 19 listopada. Przypomniał się smak nieznanego.

Mgła zakryła liczne nagie wysepki rozsiane w zatoce, więc z pokładu promu (o podróżniczej nazwie "Stena Traveller") nie można było ich wypatrzyć. Zbierało się ponadto na deszcz. Portowe nabrzeże w Karlskronie płaskie.

Po przymusowym oczekiwaniu na zmiennika kierowcy wyruszyliśmy dwoma autokarami do Halmstad. Wjazd w krajobraz doliny. Patrząc na mijany świat, pomyślałem, że tylko w Szwecji mogła powstać dziecięca saga Tove Janson, rozgrywająca się w "Dolinie Muminków". Po obu stronach zadbanej drogi lasy: brzozy, sosny, świerki. Drzewa są niższe niż na Warmii i Mazurach, sprawiają wrażenie skarłowaciałych. Kompleksy leśne ogrodzone wysokim płotem, który chroni przed wtargnięciem łosi na jezdnię. Przy poboczach zjawiały się bryły ostrych skał. W ciche olśnienie wprawiały przydrożne i śródleśne zarazem jeziorka; z pola widzenia schodziły dyskretnie. Zadbane i schludne obejścia i budynki mieszkalne powiększały nastrój zaciszności i spokój. O tych domach, nie za dużych, nieprzytłaczających, niestwarzających wrażenia groźności, chciałoby się powiedzieć: "domki". Na pastwiskach pasły się z rzadka konie przykryte starannie zapiętymi derkami.

Przez jakiś czas rozstępowały się granatowoszare chmury. Pobłękitniało. Zatrzymaliśmy się na przyleśnym postoju, na którym można postudiować mapę okolicy. Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że wśród ośmiu punktów, wskazujących na najważniejsze instytucje miejscowości gminnej, był jeden informujący o lokalizacji biblioteki.

Do Halmstad zajechaliśmy w porze obiadowej. Największe miasto okręgu Halland (ok. 90 tysięcy mieszkańców) nie jest zamerykanizowaną metropolią. Niska zabudowa umożliwia szybkie oswojenie się z tą przestrzenią.

Po zakwaterowaniu w Hotelu "Amadeus" - dość skromnym, lecz przytulnym - obiad w restauracji tajlandzkiej, prowadzonej po szwedzku: talerz w rękę i nakładaj, co i ile chcesz. Mimo że "stół szwedzki" jest rozpowszechniony, to jeszcze nie na tyle, aby trochę się temu nie dziwić. Frapuje, jak obliczana jest cena posiłku, którego nikt nie waży i nie ogląda badawczo. Z boku wygląda to tak: pani przy kasie patrzy na potrawy nałożone na talerz, klient przechodzi dalej; żadnych dyskusji, żadnych pertraktacji, zero podejrzliwości. W polskim mniemaniu "stół szwedzki" jest odpowiedni tam, gdzie goście nie płacą.

Z kilkudziesięcioosobowej delegacji ludzi kultury Warmii i Mazur na pieszą wycieczkę po Halmstad decyduje się zaledwie kilkanaście. Oprowadza emerytowany nauczyciel o wyglądzie starego rybaka. Z pochodzenia jest Niemcem, ale od bardzo wielu lat mieszka w Szwecji. Ze znawstwem i humorem opowiadał o mieście do szczupłej grupki. Nie pierwszy raz byłem świadkiem nikłego zaciekawienia moich rodaków kulturą, historią, specyfiką miejsc obcych, jakby sens podróży wyczerpywał się w samym fakcie przybycia w dalekie strony. Przykre to, zwłaszcza że niechęć do poznawania nieznanego jest kolejnym przykładem polskiego marnotrawstwa.

Halmstad przed wiekami znajdowało się w granicach Danii. I współcześnie mieszkają tu Duńczycy. Nie tworzą jednak zwartego skupiska (w trakcie pobytu poznałem dwóch Duńczyków, sprawiali wrażenie ludzi samotnych, zamkniętych w sobie, wyalienowanych). Za słabo znam wewnętrzne zróżnicowanie Skandynawów, żeby oddzielać duńskie od szwedzkiego. Nie spostrzegłem, aby ktoś z miejscowej ludności jakoś szczególnie o te etniczne różnice się troszczył.

W herbie Halmstad widnieją trzy serca ("The three hearts" jest nazwą tutejszego piwa, którego miłośnikiem nie zostałem, tak samo jak znamienity piwosz Włodzimierz Kowalewski). Miasto jednakowoż uchodzi za stolicę łososia. Szwedzkie posiłki przekonały mnie, że Szwedzi potrafią niezwykle smacznie przyrządzać ryby. Ich potrawy nie wydzielają nieprzyjemnego zapachu, nie odbierają apetytu wyglądem. A tak na marginesie: porcje są tak odfiletowane, że nie znajdziesz w nich nawet drobniutkiej ości.

W stosunkowo rozległym i o wyrazistej geometrii centrum miasta ani śladu przepychu czy dążenia do ozdobności. Stoją tu cztery rzeźby, dwie nowoczesne (czytaj: abstrakcyjne) i dwie tradycyjne. Jedną wykonano ze szkła, którego huta działa gdzieś pod miastem. Użyte do rzeźby szkło ma kolor turkusowy. Praktyczni Szwedzi kojarzą ją z przeogromnym spinaczem służącym do wieszania bielizny. Druga rzeźba jest z betonu, jej wyrafinowany kształt pochodzi ze szkicu Pabla Picassa. Mimo że rzeźba nie grzeszy realizmem, mieszkańcy widzą w niej olbrzymią skrobaczkę do ziemniaków (moim zdaniem, dzieło to wyglądem zbliża się raczej do zrulowanych skrzydeł, nasuwa się określenie w stylistyce poezji Juliana Przybosia: Potencja lotu). Artystyczna "skrobaczka" świadczy o tym, że w Halmstad w dwudziestoleciu międzywojennym działała grupa "Surrealizm". Na popularnym pasażu stoi odlany z brązu tutejszy "Wojak Szwejk". Najbardziej europejski temat przedstawia zespół rzeźb, zatytułowany "Porwanie Europy". Byk, w którego wcielił się Zeus, jest erotycznie napięty do maksimum. Europa na grzbiecie umięśnionego zwierzęcia ma również rozpalone zmysły. Ta seksualna wylewność i gorącość kontrastuje z powściągliwymi i, jak się wydaje, zdystansowanymi do siebie i świata, nieco chłodnymi Szwedami.

Nasz przewodnik podprowadził nas pod zwalistą bryłę szarej protestanckiej katedry, zaznaczając, że obywatele szwedzcy przeważnie są obojętni religijnie.

Niedaleko stąd płynie rzeka Nissan (nazwa nie ma nic wspólnego z marką japońskiego samochodu).

Dla olsztyńskich bibliotekarzy (Wiesławy Borkowskiej-Nichthauser, Renaty Pietrulewicz i Andrzeja Marcinkiewicza) oraz dwóch literatów (Włodzimierza Kowalewskiego i Zbigniewa Chojnowskiego) najważniejszym punktem spośród wszystkich imprez zorganizowanych przez Warmię i Mazury w Halmstad był wieczór kultury polskiej. Jego termin wyznaczono na 18 listopada 2003 roku, miejscem spotkania była biblioteka dzielnicy Soendrum. Wielką zasługę dla polsko-szwedzkich kontaktów ma kierowniczka tej placówka Kerstin Grum, która gościła w Olsztynie. Jest entuzjastką podtrzymywania łączności między ludźmi kultury z Polski i Szwecji. Czytelnikami prowadzonej przez nią biblioteki są również Polacy. Wśród nich znajdują się niegdysiejsi emigranci polityczni, Polki, które wyszły za mąż za Szwedów lub nasi rodacy, którzy w tym skandynawskim kraju mają pracę. Biblioteki szwedzkie otwierają się na przedstawicieli innych narodowości. Gromadzą księgozbiór w tych językach, którymi władają mieszkający na danym obszarze działania biblioteki czytelnicy. Ok. 150 książek, które podarowali warmińsko-mazurscy wydawcy i autorzy, powiększyło liczbę pozycji, gromadzonych dla polskich czytelników w Soendrum. Wystawa tych wydawnictw zainteresowała Szwedów, którzy z ochotą i zaciekawieniem patrzyli na książki wyłożone w ekspozycji. "Przemówiły" do nich fotograficzne pejzaże Warmii i Mazur Mieczysława Wieliczki. Nie pierwszy raz przekonałem się, że znakiem naszego regionu są krajobrazy, z których kipią świeże barwy. Na fotografiach Wieliczki nasza przyroda nabiera arkadyjskiej i baśniowej intensywności.

Po otwarciu wystawy oczom zgromadzonych ukazała się sylwetka Włodzimierza Kowalewskiego. Mówił na tle swoich dzieł w języku polskim, niemieckim i węgierskim, które pisarz rozstawił na stoliku przykrytym obrusem. Na niebieskości nakrycia pomiędzy stojącymi książkami leżały kamienie i muszelki, co dawało efekty, jakby utwory wypchnęły na brzeg morskie, a dokładnie bałtyckie fale. Ze Skandynawami geograficznie łączy nas Bałtyk. Należymy wspólnie do basenu Morza Bałtyckiego. Kowalewski przeczytał fragment opowiadania Wieczór autorski o wyimaginowanej podróży Tomasza Manna do Allenstein w dniu, w którym otrzymał informację o tym, że to on został laureatem nagrody literackiej Nobla. Wielki Mann lubił wypoczywać na bałtyckim wybrzeżu.

Później kilka swoich wierszy ja przeczytałem. Polscy i szwedzcy słuchacze wzruszyli się. Nawet ci, którzy po polsku nic nie rozumieli. "Mowa polska jest piękna, melodyjna i silna" - powiedziała po angielsku jedna ze Szwedek. Dowiedziałem się, że moje wiersze lepsze są w odbiorze słuchowym niż w zwykłym czytaniu.

Do nas pisarzy podeszli czytelnicy, chcąc zapytać o to i owo. Domagano się naszych książek. Wszystkie przedstawione podczas wieczoru pozycje zostawiliśmy w darze bibliotece w Soendrum.

Spontanicznie, nie wiadomo kiedy wytworzył się klimat przyjaźni. Biblioteka błyskawicznie z sali wystawowo-odczytowej zamieniła się w pokój gościnny. Ta i inne przemiany są możliwe dzięki temu, że półki z książkami są na kółkach. Wystarczy raz zdecydowanie pchnąć, aby zrobić więcej miejsca i dostosować pomieszczenie biblioteczne do aktualnych potrzeb. Na złączonych stołach, jak w baśni pt. Stoliczku nakryj się, zjawiły się szwedzkie przysmaki i napoje. Ludziom pootwierały się języki. Była mowa o tęsknocie do Polski, o polsko-szwedzkich losach. Biblioteka stała się miejscem serdecznym.

cofnij