Jolanta Juran

 

ROZMOWA Z WŁODZIMIERZEM KOWALEWSKIM,
PISARZEM,
AUTOREM TOMU OPOWIADAŃ "Powrót do Breitenheide"
i powieści "BÓG ZAPŁACZ!"

 

Jolanta Juran: Jeden z Pańskich bohaterów powiada, że nie wystarczy mieć talent, potrzebny jest łut szczęścia. Pan w pewnym sensie miał szczęście...

Włodzimierz Kowalewski: Tak, można powiedzieć, że miałem.

J.J.: Zarysujmy okoliczności. W roku 1997 w olsztyńskiej oficynie "Littera" wyszedł "Powrót do Breitenheide" - dwa opowiadania (tytułowe i "Rude włosy nocą") w jednym tomie, które wcześniej ukazały się w piśmie "Borussia". W miejscowej prasie pojawiły się dwa nieprzychylne głosy. Recenzentka "Gazety Olsztyńskiej" zarzuciła Panu wszystko, co można, w tym nieumiejętność narracji. Z kolei w młodoliterackim "Portrecie" głównym zarzutem była nuda. Dopiero później ukazały się omówienia przyjazne.

W.K.: Teraz jest moda, że pisarze odpowiadają na recenzje, które uważają za nierzetelne. Nie mówię o krytycznych, ale o nierzetelnych, świadczących o tym, że albo recenzent przejrzał książkę na kolanie, albo jej nie czytał. Nie uległem tej modzie, nie dyskutuję z recenzentami, nie bronię się. Ale potwierdzam, że wtedy było to dla mnie stresujące. Dziś jestem z tego wyleczony. Teraz wszystko, zarówno pochwały, jak i krytykę przyjmuję bardzo spokojnie. Pisząc nie liczę na nic, na żadne nagrody.

J.J.: Ale żeby się uodpornić, musiał Pan odnieść sukces! Nominacja "Powrotu do Breitenheide" do Nagrody Nike w 1998 r. zaskoczyła olsztyńskie środowisko literackie i Pana chyba też?

W.K.: Tak, to było spore zaskoczenie. W przeddzień oficjalnego ogłoszenia listy nominowanych książek zadzwonił do mnie Michał Cichy, sekretarz Kapituły Nagrody Nike i powiadomił o fakcie. Nie ukrywam, że przeżyłem szok. I radość, że do kogoś ta książka przemówiła, ktoś ją docenił. Nie przeceniając znaczenia nagród, takie wyróżnienie w pewnym sensie dowartościowuje.

J.J.: Sam fakt nominacji do najbardziej prestiżowej polskiej nagrody literackiej jest nobilitujący. Pisarz trafia na lepszą półkę, takie są reguły rządzące rynkiem literatury. Chyba był to przełom w Pańskim życiu?

W.K.: W pewnym sensie Nike dodała mi pewności. Większy przełom nastąpił w sprawach wydawniczych. Ukazało się drugie wydanie "Powrotu do Breitenheide" - w wydawnictwie W.A.B. w 1999 roku. Ta sama ogólnopolska oficyna wydała teraz "Bóg zapłacz!"

J.J.: W.A.B. słynie z wielkich możliwości promocyjnych. Dobiera starannie tytuły i zapewnia im dobry start, nagłośnienie w mediach. Czy zaczęto Pana książki przekładać na języki obce?

W.K.: "Powrót do Breitenheide" - całość z pewnymi skrótami - był tłumaczony na węgierski przez Zsuzsę Mihalyi -Palfalvi. Ukazał się w budapeszteńskim piśmie "Jelenkor" we wrześniu 2000 roku. Miesiąc później byłem w Wiedniu na promocji "Rudych włosów nocą". Dla wiedeńskiego wydawnictwa Wespenest przełożyła je Doreen Daume. Wcześniej opowiadanie "Władyś" (z tomu "Cztery opowiadania o śmierci") ukazało się w litewskiej antologii "Baltija".

J.J.: Powieść"Bóg zapłacz!" spotkała się z wielkim odzewem krytyki, nawet Miłosz wypowiedział się na jej temat.

W.K.: Rzeczywiście, recenzji jest bardzo dużo i każdego dnia pojawiają się nowe. Ale "Powrót ..." też miał ich bardzo dużo. Ciesząc się z zainteresowania, muszę powiedzieć, że jest kilka osób, na których smaku literackim polegam i ich zdanie na temat książki jest dla mnie najistotniejsze.

J.J.: Cofnijmy się do literackich początków. Jako student toruńskiej polonistyki pisał pan wiersze...

W.K.: To dawne czasy. W czasie studiów, w 1979 roku, założyliśmy w akademiku grupę poetycką "Zamek Nieszawski". Oprócz mnie należał do niej Tadeusz Maciejewski i Grzegorz Lorczyk, który potem, w czasie stanu wojennego, wyjechał do Paryża i ślad po nim zaginął. Myśmy buntowali się przeciw awangardyzmowi, uważaliśmy, że poezja powinna być dla ludzi a nie krytyków. W tym czasie za sprawy polityczne cenzura zakneblowała Barańczaka, Krynickiego. Ton nadawali awangardyści związani z "Nowym Wyrazem". "Zamek Nieszawski" powstał przeciw tamtej modzie.

J.J.: W 1981 roku wydał Pan tomik wierszy ,,Idę do Ciebie spod sklepionego łuku bramy". Niewielki, dwudziestostronicowy. Ten debiut był równocześnie pożegnaniem z poezją.

W.K.: Przestałem pisać wiersze, bo w pewnym momencie zrozumiałem, że nie umiem do końca się otworzyć, odblokować. Poezja wymaga wielkiej szczerości i odwagi w odsłanianiu się.

J.J.: Tak, w prozie są inne reguły: tam można się ukryć pod wieloma postaciami. Ale zanim pan odnalazł się w prozie, upłynęło dobrych parę lat.

W.K.: Lata osiemdziesiąte, stan wojenny i czas po nim nie nastrajały do twórczości. Raczej zniechęcały. Po studiach przez dwa lata uczyłem polskiego w wiejskiej szkole w Steklinku koło Lipna, potem przez rok w Wipsowie, wreszcie w olsztyńskiej podstawówce nr 6, a od 1985 roku w olsztyńskim LO 2. W tym czasie pisywałem recenzje prasowe. Z tamtego czasu pamiętam wrażenie, jakie zrobiły na mnie "Krótkie dni" Paźniewskiego. Może zainteresowanie tą książką odegrało jakąś rolę w moim zmierzeniu się z prozą? Zacząłem pisać opowiadania. Dwa z nich opublikowałem w nieistniejącym już tygodniku "Fakty". Po kilku latach wydałem "Cztery opowiadania o śmierci" (Bydgoszcz 1993).

J.J.: Kocha pan detal, zarówno w opisie przeszłości, jak i teraźniejszości. Kiedy Chabot w "Powrocie do Breitenheide" jedzie olsztyńską Kaiserstrasse, dzisiejszą Dąbrowszczaków, widzi "tu wypolerowany zakład fryzjerski, tam wabiący ciemnym wnętrzem i stosami wonnych towarów sklep kolonialny, hotel "Königlicher" z agawami w donicach wielkości beczek przed bramą," itp. Jest rok 1912. To jeszcze można odtworzyć ze zdjęć, ale jest mnóstwo przedmiotów, meble, wnętrza, napoje, naczynia, wygląd tragarza, wszystko, co składa się na obraz ludzi i miejsc. Z czego pan korzysta budując przeszłe światy?

W.K.: W opisie przeszłości Olsztyna, Prus Wschodnich nieocenioną pomocą są zbiory i wiedza Stanisława Piechockiego, autora wielu publikacji z tego zakresu. To mój kolega z podwórka i z lat szkolnych, kończyliśmy olsztyńskie LO 1. Wiele szczegółów czerpię z lektur - lubię czytać stare pamiętniki, wspomnienia, dzienniki. Jest w nich opis minionej codzienności. Oglądam filmy dokumentalne. Drobiazg może inspirować, pobudzać wyobraźnię. Niedawno opublikowałem w "Wysokich Obcasach" opowiadanie "Światło i lęk" .W ataku depresji Zygmunt Krasiński każe zamurować okno w jednym z pokoi pałacyku w Opinogórze. Starałem się wiernie odtworzyć scenerię, przedmioty, oddać klimat. Ten pałacyk tkwił w mojej pamięci, mój ojciec w latach młodości jeździł w tamtejsze okolice na obozy harcerskie.

J.J.: W Nidzie zainspirował Pana dom - willa malarza Strobla, wspomniana przez Orłowicza w przedwojennym "Ilustrowanym przewodniku po Mazurach Pruskich".

W.K.: Tak. Którejś wiosny, na początku lat 90. byłem z młodzieżą na obozie naukowym w Rucianem. Miejsce, pora roku, ludzie - wszystko złożyło się na szczególną aurę. U Orłowicza przeczytałem o willi Strobla, z miejscowych nikt o nim nie słyszał. Nazwiska malarza nie odnalazłem w żadnych encyklopediach. Nie wiadomo nawet, który dom miał na myśli Orłowicz, są różne wersje.

Malarza Stiebla mieszkającego w Nieden uczyniłem bohaterem "Powrotu do Breitenheide", opowieści o śmierci sztuki.

J.J.: Pracuje pan w szkole, praca nauczyciela eksploatuje psychicznie, zabiera energię. Jak pan pisze? Systematycznie jak starzy mistrzowie?

W.K.: Pisze mi się wolno. Tekst wielokrotnie czytam i poprawiam, zależy mi na precyzji. Nie mam jednak zwyczaju systematycznego pisania, robię to zrywami. "Bóg zapłacz!" pisałem będąc na długim zwolnieniu poszpitalnym, po operacji. W tym czasie zmarł mój ojciec, byłem świadkiem jego cierpienia.

J.J.: Fizyczny ból przenika tę powieść. Ból i rock. Świat starych, schorowanych bohaterów żyjących w połowie XXI wieku jest przesiąknięty pamięcią rocka z lat 70., z czasów młodości odchodzącego w niebyt pokolenia. Czy pan grał w jakiejś kapeli?

W.K.: To moje niespełnione marzenie. Nie miałem niestety warunków, zdolności w tym kierunku. Ale rock był dla mojego pokolenia czymś więcej niż muzyką. Był remedium na rzeczywistość. Może nawet rodzajem mistyki.

J.J.: Jakim Pan widzi swego czytelnika?

W.K.: Jakim go widzę? Jest wrażliwy, patrzy na świat w sposób twórczy, nie mechaniczny. Jest człowiekiem refleksyjnym. Dla kompletu proszę mnie zapytać, dlaczego piszę. Powodów jest wiele. Podniecający jest akt tworzenia, kreowania jakiegoś świata, artystycznej całości. Literatura daje możliwość podróży w czasie i przestrzeni, tworzenia klimatów emocjonalnych.

J.J.: A Pan sam jako czytelnik?

W.K.: Fascynuje mnie na przykład zapomniana proza Juliana Wołoszynowskiego. Czytam też młodych poetów - Wencla, Koehlera, Suskę, chociaż mój ulubiony wiersz to mistyczna "Śniła mi się zima" Mickiewicza. Porywali mnie moderniści i ekspresjoniści: Huysmans, Kubin, ale lubię też Żeromskiego, nie jako moralistę - jako kreatora nastrojów i pejzaży. Krasiński mniej mi odpowiada jako poeta. Uważam, że byłby doskonałym prozaikiem, potwierdzają to jego listy, młodzieńcze powieści, inwencja w konstruowaniu akcji.

J.J.: Jest Pan zwolennikiem literatury tradycyjnej, dobrze opowiedzianej historii?

W.K.: Ludzie chcą tradycji, uporządkowanego świata, choćby w literaturze. Mam wrażenie, że tęsknią za taką prozą także młodzi. Proszę spojrzeć na popularność książek Małgorzaty Musierowicz czy ostatnio na fenomen czytelniczy Harry'ego Pottera.

J.J.: W piśmie bibliotekarskim wypada zapytać o biblioteki. Które z nich liczyły się, liczą się w Pana życiu?

W.K.: Moje ukochane biblioteki to Uniwersytecka w Toruniu i tamtejsza Książnica Miejska. W Uniwersyteckiej się studiowało, wiele godzin siedziało nad książkami, do Książnicy zaś, która miała imponujące zbiory i gromadziła chyba wszystko, szło się dla przyjemności. W niedzielę na przykład, przeglądać przedwojenne roczniki gazet i czasopism. Miały niepowtarzalną atmosferę.

Jeśli jesteśmy przy bibliotekach, dodam, że poznańska Biblioteka im. Raczyńskich, a konkretnie wydawany przez nią "Poznański Przegląd Nowości Wydawniczych" przyznał "Bóg zapłacz!" tytuł Książki Lata 2000.

J.J.: Pańscy mistrzowie, autorytety z czasów studenckich i późniejszych?

W.K.: Wielkim autorytetem był prof. Artur Hutnikiewicz, wprawdzie nie miałem z nim zajęć, ale promieniowanie jego osobowości obejmowało wszystkich studentów. To była klasa. Wiele lat później przygotowywał dla wydawnictwa recenzję wewnętrzną moich "Czterech opowiadań o śmierci". Jeślibym miał porządkować, jako drugiego wymieniłbym mego promotora prof. Jana Mirosława Kasjana, poetę, folklorystę, teoretyka literatury, człowieka o niewyczerpanej wręcz wiedzy, no i Janusza Kryszaka, również poetę, pierwszego, bardzo surowego krytyka moich tekstów, także charyzmatycznego nauczyciela, opowiadającego nam o literaturze XX-lecia międzywojennego, jego ówczesnej pasji.

J.J.: Na koniec rozmowy proszę przyjąć gratulacje z okazji znalezienia się w Złotej Dziesiątce "Gazety Olsztyńskiej" i powiedzieć parę słów o planach.

W.K.: W dalszych planach mam powieść, w bliższych wydanie zbioru opowiadań. Znajdą się w nim publikowane już "Cztery opowiadania o śmierci" i kilka nowych.

J.J.: Bardzo dziękuję za rozmowę.

cofnij