Historie bliskoznaczne

rozmowa z olsztyńskim pisarzem - Kazimierzem Brakonieckim,
laureatem Nagrody Literackiej Warmii i Mazur „Wawrzyn 2008”

 

A.R.: „Wawrzyn” - Literacka Nagroda Warmii i Mazur przyznawana jest od 2004 r. Pana książki nominowane były czterokrotnie: „Europa minor”, „Ziemiec”, „Ciałość” i „Historie bliskoznaczne”. Podczas przyznania nagrody zdradził Pan, iż zaskoczeniem był wybór książki prozatorskiej, ponieważ w 2008 roku wydany został również Pański tom poetycki - „Glosolalie”. Czy zatem czuje się Pan przede wszystkim poetą? Czy poeta daje z siebie więcej i poprzez to bardziej kocha swoje „poetyckie dzieci”? I czym wobec tego były dla Pana napisane prozą „Historie bliskoznaczne”?

K.B.: „Historie bliskoznaczne” w pewnym sensie są moją pierwszą książką prozatorską, chociaż wcześniej pisałem i opublikowałem prozy poetyckie, eseje, dziennik. „Historie...” są mocno związane z tendencją, którą bardzo wysoko cenię. W niej fikcja miesza się z prawdą, literatura piękna z reportażem, dokument lub stylizacja na autentyk z literaturą beletrystyczną, historia z przypowieścią. Tak się składa, że w tych malutkich prozach, a są tu i poematy prozą, listy, wyimki dokumentów, i typowe opowiadania, odnoszę się albo do ludzi, albo do faktów rzeczywistych, tylko trochę „przepracowanych”, by nie były do końca rozpoznawalne. Książka ta jest odbierana jako dosyć kontrowersyjna, bo wiem, że wiele z osób rozpoznaje tutejsze sytuacje, klimaty, a nawet ludzi, szczególnie artystów i literatów. Po raz pierwszy też ujawnia ona ostro w literaturze olsztyńskiej problemy polityczne, historyczne, klerykalne czy choćby literackie. Nie brak też wątków autobiograficznych - wykorzystałem wiele prywatnych dokumentów, np. pamiętniki mojej matki czy listy moich nieżyjących rodziców, zaś opis Olsztyna, pewnych sytuacji, jest tym, co sam widziałem i doświadczyłem. Starałem się, żeby przekazane mi opowieści pozostały zarazem indywidualne i typowe dla Olsztyna. Rzecz dzieje się od 1945 roku po czasy współczesne, a synonimem wszystkich tych historii bliskoznacznych są żywoty i moralia. Tworzyłem tak, aby ukazać krótkie biogramy ludzi, nasz region i nasze miasto w perspektywie historycznej i moralnej, aby ukazać jakieś wydarzenie z życia człowieka, które oświetla tego człowieka, a jednocześnie miejsce i nasze w nim życie. Jest tu groteska, ironia, sarkazm, kreacja, liryzm, ale i wyprzedzanie czasowe. Chciałem przedstawić historię sproblematyzowaną oraz autentyczną. Przyjęta forma sylwicznych (granicznych, hybrydalnych w sensie gatunkowym) opowieści dobrze oddaje mój zamysł, aby przekazać w miniaturze, skrócie, w przypowieściach historyczny ciąg egzystencji ludzi, którzy z takich czy innych powodów znaleźli się w Olsztynie oraz na Warmii i Mazurach. Bohaterami są z jednej strony zwykli ludzie, z drugiej natomiast przedstawiciele tutejszej elity. Wybór formy hybrydycznej od dokumentu przez miniaturę narracyjną po prozę poetycką niektórych zadziwił. Zaszokowało ich podobno moje ostre widzenie konkretnych spraw, realizm i w ogóle odważne podejście do zwykłych tematów. Ja zaś chciałem poszerzyć swoje widzenie i przejść od poezji do prozy, ukazać te skłębione emocjonalnie i faktograficznie narracje, których nie mogłem w sposób poetycki opisać. Uznałem, że muszę wkroczyć w dziedzinę prozy, aby jeszcze więcej powiedzieć o tym, co mnie otacza.


A.R.: Konstrukcja książki oparta na różnorodności form literackich podkreśla jej autentyzm. Ale również kompozycja jest nietypowa. Rozdziały „Monady” i „Mazurki” mają jakże odmienny klimat...

K.B.: Początkowo myślałem o tytule generalnym „Monady”. Jednak później wymyśliłem tytuł „Historie bliskoznaczne”, który lepiej odpowiada metodzie literackiej, jaką przyjąłem. Chciałem podkreślić, że opisywane historie są z życia wzięte, ale jednocześnie bliskoznaczne. Rozdział „Monady” jest moim zdaniem bardziej poważny w tonie. Monada jest jak człowiek, a opowiadania z tej części książki są pewnego rodzaju obrazkami ukazującymi historie egzystencjalne. Chciałem, by „Mazurki” były bardziej satyryczne, groteskowe i fikcyjne, jak np. Gerhard Bohema. Chciałem opisać w nich nasze środowisko widziane oczami osób typowych, ale w sytuacjach nietypowych. „Mazurki” są też spiętrzeniem wydarzeń realnych i nierealnych wokół jednego tematu, w tym przypadku mazurskiego. Odcinam się od tematu mazurskiego widzianego nostalgicznie i na „na kolanach”, nie mitologizuję ani Warmiaków, ani Mazurów. Tyle jest ciekawszych już wydarzeń, ludzi, doświadczeń, chociaż nie neguję wagi i tamtego doświadczenia ludzkiego i historycznego, z którym się zetknąłem i który też opisuję i to wprost (np. doświadczenie wojenne i powojenne ludności niemieckiej i rodzimej). Traktuję ten region jako wolny, a nie jako tendencyjnie poprawnie polityczny, temat artystyczny, jako taki „postmodernistyczny regionalizm”, w którym rolą literatury jest nie tylko świadectwo, wypełnianie białych plam historycznych lub służenie partykularnej idei (np. nieustanne opiewanie ofiar), ale i kreacja, więc manifestacja wolności artystycznej i intelektualnej w przepracowywaniu lokalnych faktów oraz doznań w perspektywie ich uniwersalizacji poprzez pracę wyobraźni, dystans wobec banałów (nawet najbardziej szlachetnych) i poprzez zastosowanie bardziej nowoczesnej formy. Nie oznacza to likwidacji historii i zwycięstwo lekkiej i przyjemnej poezji geografii kolorytu lokalnego, ani też zwycięstwo gry literackiej polegającej na wyzwoleniu języka. Chodzi mi o realizm integralny, czyli polifoniczny, o takie twórcze i niesztampowe łączenie paradoksów formalnych i poznawczych, które wykracza poza oczywistości oglądu małego realizmu. Jestem za wyzwoleniem umysłów, a więc przeciwko każdej zatęchłej prowincji, która z lokalności robi mroczną fortecę zamiast ludzkiego domu z otwartymi na świat drzwiami i oknami.


A.R.: „Historie...” to książka wielopoziomowa, o miejscach, ludziach i historii, otoczona myślą etyczną, filozoficzną, religijną, złożonym kontekstem społecznym. To praca bardzo bogata, mówiąca o sprawach często bolesnych. Na jednym ze spotkań autorskich poruszył Pan kwestię sumienia i dążenia do prawdy. Powiedział Pan, iż przyszedł już czas na mówienie o historii trudnej, wcześniej przekłamywanej, czasem zatajonej. Dlaczego dopiero teraz?

K.B.: W pisarstwie liczy się przede wszystkim osobiste podejście do tzw. poważnych i przeklętych tematów, a nie każdy potrafi o tym wszystkim pisać, a nawet świadomie pomyśleć. Zadowalamy się banałami i stereotypami. Jeden ma taki talent, drugi taki, jeden się boi tego, drugi tamtego, trzeci jest bardziej kompromisowo nastawiony do życia, a czwarty uważa, i całkiem słusznie, że polityka, historia nie interesują go i zajmuje się tworzeniem własnych światów wewnętrznych. Rozumiem to. Prawda historyczna nie musi być prawdą artystyczną. Prawda artystyczna nie musi być historyczna, aby ktoś orzekł, że książka jest autentyczna, piękna, ważna. Może to być fakt czysto fikcyjny. Ja jednak opieram się na życiu, na świecie, który znam, który przeżyłem, którego doświadczyłem. Upieram się przy opowiadaniu historii, które są głęboko przeżyte i podniesione do wymiarów mitu osobistego, który stać się może mitem narodowym, uniwersalnym. Ale nie musi. Wszystko zależy od wielkości talentu i od wielkości sytuacji dramatycznej świata przedstawionego. Nie potrafię wymyślać literatury, która byłaby zupełnie oderwana od mojego doświadczenia, mojego bagażu historyczno-egzystencjalno-społecznego.


A.R.: Jak sam Pan powiedział, jest ona wyraźnie nacechowana autobiograficznie.

K.B.: Oczywiście. I nie ma się tu czego wstydzić. W poezji jestem nawet ekshibicjonistyczny. Traktuję siebie jako doświadczenie, wykorzystuję moje życie. Dlatego też czasami siebie samego źle traktuję, bo jestem materiałem literackim, jestem bohaterem literackim własnego życia. Inaczej nie potrafię. Dla mnie literatura, a zwłaszcza poezja jest religią. Nie wierzę w nic innego, jak tylko w Poezję, która wnosi wartości religijne, lecz nie te związane z jakimkolwiek wyznaniem, lecz z wolnością duchowego zmagania ze światem. Jestem mistykiem i ateistą jednocześnie. Mistykiem, bo wierzę w tajemnicę świata, ateistą, bo hipotezę boga osobowego odrzucam świadomie z powodów etycznych i fascynuje mnie praksis ludzkiej obecności tu i teraz. W literaturze widzę wartości duchowe, które wynikają z dojmującego przeżywania życia. Moje dziedzictwo było, owszem, katolicko-patriotyczne, ale moim zwrotnym punktem w życiu był bunt przeciwko resentymentalnemu nacjonalizmowi, przeciwko katolicyzmowi jak i przeciw komunizmowi, czyli znanym nam formom dyktatury i totalnego światopoglądu. Bardzo cenię sobie wolność, ale uwaga: podstawy myślenia zdobyłem w PRL-u, to też o czymś świadczy. Moje „Historie” związane są z kwestią historii, doświadczenia społecznego, a wychodzą zawsze przez moje doświadczenie osobiste, przez doświadczenie mojego pokolenia lat 50-tych, naznaczonego wojną, rodzicami, którzy brali w niej udział, tym miejscem (pogranicznym kiedyś), w którym przypadkowo urodziliśmy się i dla nas jest to miejsce rodzinne. Tematyka historyczna, polityczna, polsko-niemiecko-rosyjsko-żydowska to dla mnie sprawy aktualne, istotne. Dlatego też ważny jest problem wyzwolenia się z obsesji, z resentymentu i z nienawiści. Dla mnie osobiście literatura jest moim obszarem dochodzenia do prawdy o świecie, o samym sobie. Jest poznaniem i formą duchowej gnozy, nie zaś tylko czystą zabawą i grą. Dopiero może teraz, kiedy już to wszystko „przepracowałem”, w tylu wierszach już wypowiedziałem to, co ważne, mógłbym bawić się w literaturę z czystym sumieniem. Zobaczymy…


A.R.: W książce, o której mówimy, wyraźny jest motyw niespełnienia, wynikający z pewnego zniewolenia. Mówię tu o dramatach poszczególnych postaci: Rafała – niedoszłego księdza, homoseksualisty (niespełnionego w miłości, zniewolonego ciałem), Piotra – chorego psychicznie, niepełnosprawnego rysownika, również ograniczonego ciałem, ale i patologicznym środowiskiem, z którego wyrósł, Józefa Drewniaka – „obiecującego poety”, „sprzedanego” w politycznych czasach. Czy jest to obraz owego powojennego pokolenia, niosącego brzemię? A ile w tym samego autora?

K.B.: Z tymi bohaterami zetknąłem się w życiu. Można było wszędzie spotkać tego typu ludzi. Uważam, że dziś tacy też są, ale tylko obciążeni, zniewoleni z innych powodów. Niezależnie od czasów nie brak ludzi o słabej konsystencji czy charakterze. Tak jak wcześniej poddawano ludzi przemocy, tak i dziś charaktery łamią się lub ulegają, np. sile pieniądza. Ludzie wówczas rezygnują z prób samorealizacji, nie widząc celu lub nie wierząc w swój talent. Wygrywają natomiast ci, którzy mają silniejsze motywacje. Teraz jest więcej możliwości i szans na rozwój. W tamtych latach państwo dało bardzo dużo młodzieży wiejskiej czy małomiasteczkowej, edukacja była bezpłatna i kto naprawdę się kształcił, uczył i chciał, mógł ukończyć studia, dojść do czegoś. Ale na każdym etapie były zagrożenia, które powodowały, że ten człowiek był nadzorowany, łamany, konstruowany, ograniczany i pchany w określonym kierunku. W pewnym momencie trzeba było albo podziękować, albo dawać sobie radę samemu. Królowało kłamstwo. Wiele osób udawało obłudnie, że nic się nie stanie jak wstąpią do partii komunistycznej, jak zrobią to czy tamto wbrew sobie. Tłumaczyli się: „Tak naprawdę ja tak nie myślę, przecież to lepiej, żebym ja był w tej organizacji czy w tym środowisku niż tamten, który jest prawdziwie złym człowiekiem, bo ja od środka poprawię i swoją rzeczywistość, i tę organizację”. Nie widzieli jednak, że sami zmieniają się na niekorzyść. Charakterystyczne było kreowanie obojętnych, konformistów, bezbronnych, wbijanie człowiekowi w świadomość, że sam nic nie znaczy, że jest nikim. W związku z tym niewielu było ludzi silnych, pewnych siebie, z dobrą samooceną, bardzo dużo zaś tych cynicznych, obłudnych, zdecydowanych na robienie kariery w ówczesnych strukturach, zresztą jedynych możliwych. Nie ma co ukrywać, społeczeństwo polskie to nie byli KOR-owcy, ale zmęczeni trudami życia członkowie PRL, którzy ten system zaakceptowali. Bo nie było wyjścia. Ja też do nich, mimo buntu młodzieńczego, należałem. Chociaż nie brałem udziału w kłamstwie i ówczesnym wyścigu czerwonych szczurów. Warszawę po studiach świadomie opuściłem. Ale się nie wychylałem. Najgorszy jest system opresyjny, a jeszcze gorszy polityczno-religijny, kiedy państwo jest jednocześnie wyznaniowe, kiedy ideologia komunistyczna, jak religia polityczna, tworzy jedną wizję rzeczywistości, którą narzuca i tylko w niej musi się człowiek rozpoznać. Teraz mamy próbę zbudowania państwa wyznaniowego (endokatolickiego), a wiec pewnego monolitu, i to mnie znów wkurza. W PRL-u były pewne nisze, w których człowiek młody, wykształcony, który zyskał na peerelowskiej edukacji mógł działać i realizować się. Ale to były realizacje niewielkie, sztuczne, to była nasza swoista mała kontrkultura socjalistyczna. Moim marzeniem było tylko to, żeby nie być świnią, nie zrobić kariery, znaleźć jakieś minimum przeżycia i tak przetrwać bez nadziei na jakikolwiek sukces życiowy. Niespełnienie, outsaiderstwo było symbolem mego losu. Oczywiście, że były pewne możliwości. Ale w pewnym momencie te możliwości były obudowane warunkami dla niektórych nie do przyjęcia. Dla mnie one były nie do przyjęcia. W latach 1982-1984 straciłem całkowitą nadzieję na zmianę w Polsce, to był mój najgorszy okres. Zostałem w pewnym sensie bez przyszłości w mojej ojczyźnie. Zostałem złamany, bo przestałem wierzyć w pokonanie komunizmu i idee Solidarności. Nigdy nie byłem w żadnej partii peerelowskiej i organizacji politycznej. Ja byłem inny. W Olsztynie byłem samotny, bo nie pasowałem ani do katolickich, ani do komunistycznych środowisk. Cierpiałem samotnie. Stąd moje ówczesne plany wyjazdu na emigrację, bo czułem się tu jak w klatce. Ten świat, ci ludzie byli mi wstrętni, obmierźli. Miałem jeszcze trochę siły, by pisać wiersze, które były protestami, jak np. „Wiersze fizyczne”, ale czułem, że żyję kłamstwie, które powoli akceptuję. Brałem udział w manifestacjach w Olsztynie i Warszawie, np. na pogrzebie księdza Popiełuszki, ale nie widziałem żadnego dla siebie wyjścia. Znów codziennie myślałem o samobójstwie. Nie mogłem, jak inni, prywatnie nawet mili kumple, postawić na świadomą karierę w tym właśnie systemie, wiedząc, że tylko w nim, samoograniczając się, mógłbym zapewnić sobie dobre i wygodne życie. Nie potępiałem innych za takie wybory, ale ze mną było inaczej, bo moim problemem byłem ja sam. Nie potrafiłem też „zejść do podziemia”, bo ani nie wierzyłem w realność takiej formy walki z tzw. reżimem Jaruzelskiego, ani nie byłem tym ludziom do niczego potrzebny. Byłem pismakiem, który w poezji widział jedyną broń przeciwko strasznemu światu (a nie tylko przeciwko komunie). Nigdy nie znosiłem stadnych emocji i idei. Warunki życiowe mieliśmy bardzo skromne. Nie byłem wtedy zadowolony z siebie: wolałem rozpaczać, pić i pisać buntownicze wiersze, w których szyfrowałem moją nienawiść, nerwicę i konformistyczne w sumie życie niż szukać ratunku u starszych i ponoć mądrzejszych, którym nie ufałem. W Olsztynie, moim rodzinnym mieście, czułem się obco. Moi przyjaciele zostali w Warszawie. Miałem skromną pracę, swoje książki, rodzinę, swoje wędrówki po ukochanych lasach i pagórach. Takie wycofanie w prywatność. Nic więcej. Druga połowa lat 80. to stopniowe moje odrodzenie i pojawienie się nadziei na lepsze życie: w końcu lepsza praca, mieszkanie spółdzielcze, stabilizacja i zmiany polityczne na horyzoncie. Wtedy zacząłem też pisać nowe wiersze, te o tożsamości i żywotach. W 1987 roku przez trzy tygodnie byłem członkiem ZLP, ale szybko się wypisałem, kiedy pojawiłem się na zebraniu olsztyńskich literatów i zetknąłem z cynizmem i cwaniactwem tych niby zasłużonych dla olsztyńskiej kultury ludzi. Ale uwaga: jeśli chodzi o politykę to nie ma co mitologizować Olsztyna, jak to teraz się czyni w u nas powszechnie, jako twierdzy antykomunistycznej, bo to groteskowe. To było zawsze, bez względu na ustrój, miasto ludzi konformistycznych (panujący klientelizm) oraz nieefektywnej społecznie, bo zajętej sobą i swoim utrzymaniem, władzy. Zaznaczam, że nie mam do nikogo żadnych pretensji i nie buduję żadnego swojego mitu osobistego, tym bardziej że rok 1989 i 1990 uważam za największy cud, który mnie i nas spotkał. Za mało z tego i tak się cieszymy. Ważniejsza jest mądra teraźniejszość i przyszłość, niźli rozedrgana urazami przeszłość, którą trzeba badać, opisywać, ale nie wykorzystywać do bieżących gierek. Wierzyć trzeba, że w Olsztynie końcu coś się zmienia, jednak samemu trzeba coś dobrego robić, a nie tylko narzekać…


A.R.: Powołał Pan do życia określenie „tworzenia mentalnego”, w sobie i dla samego siebie. W „Historiach...” czytamy: „Sztuka to choroba na śmierć. A nie jakieś tam wystawy, wernisaże, nagrody, etaty (...) Jeśli masz powołanie, będziesz wielki, jeśli nie – poddasz się”. Czy to jest też filozofia autora? Pan, który dba o czytelnika, o promocję książki, odbiera nagrody.

K.B.: W pewnym sensie tak. Tworzenie mentalne jest nawet ważniejsze niż twórczość realna, gdyż to się wiąże z moim przekonaniem, że każdy z nas musi uświadomić sobie swoją rolę w życiu. Chodzi mi o samowiedzę. Sztuka jest w takim przypadku formą zastępczą. Niekoniecznie trzeba malować, pisać wiersze, żeby osiągnąć pewną mądrość życiową. Buddyści mówią o przebudzeniu, Jezus mówił o miłości, a ktoś inny mówi o samowiedzy. Ważne, by każdy dzień przeżywać świadomie, uczestniczyć w nim, wybierać swoje życie i nie przywiązywać się do niego, lecz aprobować. Istotne, żeby ono nie przelatywało przeze mnie. Tworzenie mentalne to forma wolnej obecności i ten rodzaj sztuki uważać można za wyższy. To czynna duchowość. Czasami w życiu osiągam ten etap, potem znów spadam bardzo nisko. Jestem człowiekiem cały czas poszukującym. Pisarstwo jest dla mnie procesem dochodzenia do pewnej prawdy o sobie samym i o innych. Jest pewnym przewodnikiem duchowym. Dlatego też sztuka mentalna to nic innego jak próba duchowego uzdrowienia, wyraz mojej obecności i akceptacji, zgody na życie i śmierć.


A.R.: Kim w takim razie jest dla Pana czytelnik?

K.B.: Jeśli ktoś zakłada, że będzie pisarzem poczytnym, że będzie tworzył dla jak największej liczby odbiorców, to oczywiście jest literatem i nie można tego krytykować. To jest jego wybór losu życiowego. Należy pamiętać, że każdą literaturę i tak skonfrontuje czytelnik. Ja nie piszę dla wszystkich. Dla mnie literatura jest posłannictwem, jest pewną misją, a nie zawodem. I nie jest związana jedynie z literackością. Określiłbym ją jako przygodę duchową, a nie estetyczną. Piękno w moim rozumieniu nie jest ładne.


A.R.: Jak zatem, będąc twórcą świadomym, wybierającym nie zawód, lecz misję, podchodzi Pan do współczesnego świata książki, świata promocji, marketingu, dynamicznego ruchu wydawniczego i oczywiście nagród?

K.B.: Prawda, że książka to też życie literackie. Ja na szczęście nie jestem poddawany takiej presji. Wydałem sporo wierszy i nawet można powiedzieć, że byłem w Polsce na pewnej „fali”, nigdy jednak nie jeździłem, nie bywałem i nie byłem specjalnie wykorzystywany do promocji. Jako poeta, mam raczej ułatwione zadanie, bo poezję trudno sprzedać. Prozaicy, powieściopisarze chcą często żyć z książek, z wydawania, z nakładów. To nie jest naganne. A nagrody? Nie tworzą arcydzieł, ale uważam, że są potrzebne i miło się je otrzymuje. W życiu każdemu jest potrzebna satysfakcja, zadowolenie z samego siebie, z dobrze wykonanej pracy. Pisarstwo oprócz wszystkiego innego jest jeszcze ciężką pracą. Wiedzą to szczególnie ci, którzy piszą powieści. Ja żadnej nie napisałem i nie napiszę, ale wystarczająco dużo wysiedziałem przy biurku, żeby wiedzieć, czym jest ciężka praca. Natchnienie przychodzi i odchodzi. Jestem typowym poetą spontanicznym, mediumicznym, przez którego przechodzą fale, którym poddaję się i zapisuję. Ale są też pisarze rzemieślnicy, styliści, którzy muszą wypisać daną liczbę stron dziennie i są wśród nich wielcy artyści. Nie dzielę wielkości pisarstwa na liczbę godzin i etaty. Człowiek może napisać jedną genialną powieść i przejść do historii literatury, inny zaś wyda wiele tomików wierszy i nie będzie nigdzie zauważony. Ale są i tacy, którzy do końca zachowują zmysł rzemiosła i zmysł powołania, zawodu i posłannictwa. To są, moim zdaniem, chyba najwybitniejsi pisarze, którzy nieustannie pracują i nad sobą, i nad literaturą, nigdy nie tracąc tego młodzieńczego zadziwienia nad światem. A nagrody przychodzą i odchodzą, mogą być, ale nie muszą. Choć dla nas, twórców pracujących w materii kruchej, wrażliwej i bliskiej, ocena ludzi z zewnątrz ma znaczenie ambicjonalne i emocjonalne.


A.R.: Pana książki na spotkaniach autorskich oceniane są przez czytelników jako pesymistyczne. Tworzy Pan kontrast pomiędzy światem zewnętrznym (tzw. normalni ludzie są to pijacy, dewotki, obłudnicy, kłamcy, agresorzy, głupcy), a domem wariatów, pełnym ludzi wrażliwych, delikatnych, często ofiar. Może mówienie o takich sprawach, stawianie nas samych w kontekście tak „bolesnym”, jest źródłem takiego odbioru.

K.B.: Pesymizm w moich książkach to najczęstszy zarzut. Obejmują one dość duży przedział czasowy. Są lata 60-te, 70-te, 80-te i jest też okres mojej młodości, kiedy człowiek jest zbuntowany, jest przeciwko. Ja byłem bardzo negatywnie ustosunkowany do świata i nie dziwię się w tej chwili ludziom, którzy chcieli sobie żyć spokojnie w naszej prowincji, a ja ich szokowałem swoim nieprzystosowaniem. To był czas pełen mojej nienawiści do świata, w jakim przyszło mi żyć. Nie potrafiłem sobie z tym światem inaczej poradzić, jak tylko poprzez łatwy ponoć bunt, rozpacz i izolację. Stąd też moja poezja, która odrzucała wszystko. W „Historiach...” są także widoczne zapisy tych stanów młodzieńczych. Bardzo długo dojrzewałem do akceptacji świata takiego, jakim on jest. Chociaż muszę powiedzieć, że i dziś do końca mam z tym problem. Lubię myśleć, że wszechświaty są nieskończone i wielokrotne. Więc to jakaś szansa na różnorodność i nieśmiertelność. Myślę, że na pesymizm w mojej twórczości wpłynęły wyraźnie trzy życiowe obsesje. Pierwszy to nieudana próba obłaskawienia śmierci. Śmierci, która się wymyka, która z natury jest pesymistyczna i przez nią w zasadzie każde życie jest klęską. Drugi to koncepcja odrzucenia Boga osobowego, dzięki czemu stałem się świadomym ateistą z wyboru. Jest to rodzaj mojej decyzji filozoficzno-egzystencjalnej, a nie faktu, że ksiądz nadepnął mi na odcisk, albo że ma duże auto. Istotny dla mnie jest indywidualizm w tworzeniu własnego światopoglądu, niezależnego od jakiegokolwiek innego, narzucanego mi. Dla mnie religie są historycznymi formami kultury. A więc do zmiany, naprawy, odrzucenia. I trzeci pierwiastek – to moja walka z autoagresją, z nienawiścią do samego siebie. W książkach próbowałem przeanalizować źródło zła na świecie. W mojej teorii jest ono takim samym pierwiastkiem jak dobro, nie zaś jego brakiem. Manifestuje się w człowieku, przeważając w pewnych okresach historycznych, jak w czasie wojen. Fascynuje mnie misterium życia i śmierci, a literatura w takim rozumieniu ma dla mnie wymiar sakralny, bo jest uczestniczką trwania i umierania. Ja zaś, za pomocą środków literackich, chcę ten dramat zrozumieć, bo jestem w nim obecny. Pesymizm w mojej twórczości rodzi się więc z podejmowania trudnych tematów. Jestem przy tym zwolennikiem światopoglądu tragicznego, który polega na tym, że człowiek stara się zmierzyć ze swoim losem, projektując swoisty heroizm, bez sankcji, czyli bez Boga i bez pocieszenia. Ja chcę sam siebie karać i nagradzać respektując zasady etyczne, posługując się moim własnym sumieniem, własnym rozumem i własną duchowością, a literatura jest dowodem na moje żywe myślenie i czucie, a nie wyłącznie testem na inteligencję.


A.R.: W duchu owego tragizmu bez pardonu pisze Pan: „Ja nie wierzę w człowieka. Jesteśmy bestiami”. Jak to możliwe, by mógł tak napisać poeta, humanista?

K.B.: Uważam, że człowiek staje się człowiekiem, a nie rodzi się nim. W człowieku są setki lat określonych zachowań i osiągnięć kultury, a wszystko to łatwo stracić w ciągu jednej sekundy, w ciągu jednego nieszczęścia. Bardzo podziwiam ludzi, którzy w sytuacjach ekstremalnych pozostają ludźmi, czy raczej stają się nimi. Człowiek jest bestią, ale i aniołem, a może jest po prostu człowiekiem, czyli inną niż inne kreaturą świata. Tak jak jest zdolny do najwyższych poświęceń, tak samo jest zdolny do najgorszych czynów. W sytuacjach kryzysowych odkrywa się istniejąca w nas cała gama zachowań archaicznych, w których walczy poczucie człowieczeństwa z poczuciem zwierzęcości, które podpowiada: „to ty musisz przetrwać, za wszelka cenę”. I całe szczęście, że nie musimy być na co dzień z tą wiedzą konfrontowani. Powołaniem literatury, tak jak religii, jest natomiast budzenie człowieka w człowieku poprzez sytuacje niezwykłe, odnajdywanie jego losu w szyfrach egzystencjalnych i etycznych.


A.R.: W „Historiach...” ważną rolę odgrywa przeszłość, rodzina, przemijanie pokoleń, poszukiwanie korzeni. Nie mogę więc nie zapytać Pana o Borussię. Prof. Zbigniew Chojnowski na ostatnim spotkaniu Stowarzyszenia Mazurskiego w Krutyni, powiedział, iż początki Borussii cechowała głęboka wiara w obudzenie, ożywienie kultury, pamięci, tradycji i historii naszych ziem. Wiara w spajanie na nowo ludzi z ziemią, dawanie nowym pokoleniom bogatych korzeni. Jednak teraz, jak stwierdził – „borussianie mają minorowe miny”. Czy zgadza się Pan z tym? Czy cel faktycznie nie został osiągnięty?

K.B.: Tak i nie, ponieważ trzeba tutaj odróżnić ambicje literackie i kulturowe pojedynczych twórców, w tym historyków, których też traktowałem na początku jak kreatorów rzeczywistości i odkrywców tematyki do tej pory nieznanej. Nie, bo wydawało się trochę idealistycznie, że jesteśmy w stanie dać tożsamość całemu społeczeństwu Warmii i Mazur. Wiedzieliśmy, że to iluzja, ale mieliśmy taką nadzieję. Okazało się, że było nas za mało i nie mieliśmy żadnego wsparcia tutaj na miejscu, by dać radę. Choć i tak to, co zrobiliśmy, to bardzo dużo. A tak, ponieważ przeformowaliśmy, sformułowaliśmy nowe mity i symbole nie tylko dla twórców, ale dla całej inteligencji Warmii i Mazur, dla ludzi wykształconych, którzy świadomie mieszkają i żyją na Warmii i Mazurach i tu zdecydowali się kontynuować swoje życie. Może sami nie doceniamy siebie, ale fakt borussiańskiej obecności na Warmii i Mazurach zaowocował pewną zmianą paradygmatu inteligencji w regionie. Poprzez książki, spotkania, wydarzenia kulturalne i edukacyjne jesteśmy widziani jako pewna propozycja – merytoryczna, światopoglądowa, a szczególnie kulturowa - dla osób o wiele od nas młodszych. Jesteśmy najbliższą, żywą tradycją dla tych nowoczesnych form rozumienia regionalizacji, demokratyzacji, Polski i regionu w zjednoczonej Europie. Jeszcze kontynuujemy tę pracę. Dlatego mówię i tak, i nie.


A.R. Dziękuję za rozmowę.

rozmawiała: Anita Romulewicz

cofnij